środa, 14 sierpnia 2019

Kochani jedynie tydzień pozostał do premiery najnowszej powieści Ewy Pirce - "Dopóki nie zajdzie słońce", a my dziś mamy dla Was kolejny rozdział na zachętę :D 


MISJA
3

Tylko mój cień wie...

Sam

Obudził mnie rozchodzący się od odcinka szyjnego do piersio-
wego ból kręgosłupa. Wokół panowała uniemożliwiająca oddy-
chanie duchota. Atakujący moje nozdrza smród powodował, że
do gardła podchodziła mi żółć, a z powodu ciemności miałem
ograniczoną widoczność. Ręce mi zdrętwiały, ponieważ zrobi-
łem z nich poduszkę dla mojej głowy. Poruszyłem kilkakrotnie
palcami, aż wróciło mi czucie, po czym ostrożnie odepchnąłem
się od ziemi i przetoczyłem na plecy.
Z głośnym plaśnięciem uderzyłem o asfalt, rozbryzgując wo-
kół siebie kałużę niezidentyfikowanej cieczy. Jej kwaśny zapach
nie wskazywał na to, by powstała po deszczu. Zanim zdążyłem
sprawdzić, w czym się babrałem, oślepił mnie jasny snop ostrego
światła. Odruchowo zakryłem oczy przedramieniem.
– Wstawaj, pieprzony pijaku. – Stojący nade mną mężczyzna
walnął w moje, i tak już obolałe, ciało gumową pałką.
Na moment odebrało mi dech.
– Kurwa – wystękałem, próbując się podnieść.
W moich żyłach wciąż krążył alkohol, zaburzając równowagę,
przez co nie potrafiłem prawidło oszacować położenia w przestrze-
ni. Dlatego – zamiast oprzeć się o ścianę – poleciałem do przodu.
– Pieprzony Simons, zawsze daje nam najgorszą robotę.
Dopiero po tych słowach zarejestrowałem obecność drugiego
mężczyzny.
Usłyszałem za sobą ciężkie kroki, chwilę później powietrze
przeszył znany mi już świst. Zanim gumowa pałka ponownie
zetknęła się z moim ciałem, instynktownie przeturlałem się na
bok. To podziałało na mnie lepiej niż sole trzeźwiące. W mgnie-
niu oka otrząsnąłem się z pijackiego amoku, oczyściłem umysł,
wyostrzyły mi się wszystkie zmysły.
– Co jest, do cholery?! – Zdezorientowany moim unikiem poli-
cjant zaczął kręcić się wokół własnej osi, żeby zlokalizować moje
położenie.
– Nie radzę wyładowywać na mnie swoich frustracji – ostrze-
głem ochrypłym głosem. – Każdy ma to, na co zasługuje – sark-
nąłem, podciągając się na nogi.
Przez zawroty głowy nieznacznie się zachwiałem. Żeby utrzy-
mać ciało w pionie, rozłożyłem ręce.
– Widać – zadrwił z wyższością gliniarz, rzucając rozbawione
spojrzenie otyłemu partnerowi. – Pójdziesz z nami, chłoptasiu. –
Zrobił krok w moim kierunku.
– Nie sądzę. – Wycofałem się pod ścianę, o którą niedbale się
oparłem.
Nawet na sekundę nie spuściłem wzroku z mężczyzny.
– Ktoś tu się prosi o lekcję szacunku. – Z jego ust uleciał skrze-
kliwy chichot, a oczy powędrowały ku partnerowi, u którego
szukał wsparcia.
Jego postawa utwierdziła mnie w przekonaniu, że był typo-
wym cwaniakiem, wykorzystującym swoją pozycję. W rzeczy-
wistości to tchórz, który w obliczu prawdziwego niebezpieczeń-
stwa wziąłby nogi za pas.
– Mogę nauczyć cię kilku rzeczy – zaproponowałem, gdy
przystanął zaledwie metr przede mną, uderzając pałką w otwar-
tą dłoń.
– Ciekawe, czy na izbie wytrzeźwień będziesz tak samo choj-
rakował.
Stałem niczym kamień, bacznie obserwując każdy jego ruch.
Sięgnął lewą ręką do umocowanych przy skórzanym pasku kaj-
danek. W jego postawie zarejestrowałem przebłysk niepewności
– kolejny dowód na cwaniakowanie.
– Nie chcesz tego robić – ostrzegłam go po raz ostatni świado-
my, że jeśli się nie opamięta, wpadnę w jeszcze większe tarapaty.
– Mike, zdaje się, że ten dupek będzie stawiał opór – po raz
drugi zwrócił się po wsparcie do kolegi.
– Zdaje się, że tak, idioto – mruknąłem.
Nie dając mu czasu na odpowiedź, skoczyłem w jego kierun-
ku. Najpierw wytrąciłem mu z dłoni gumowy przyrząd, a po-
tem grzmotnąłem go barkiem w tors, co sprawiło, że lekko nim
zachwiało. Podparłszy się rękoma o zimne podłoże, wykonałem
półobrót w przysiadzie, dzięki czemu podciąłem mu nogi. Nie-
stety dokonałem błędnych pomiarów i rozciągnąłem się w całej
okazałości na ziemi. Następnie poczułem coś w rodzaju ugry-
zienia, po czym przez moje ciało przetoczyła się fala prądu. Pie-
przony imbecyl użył paralizatora.
Doznania z porażenia były mi dobrze znane. Przyjąłem w ży-
ciu wystarczającą ilość elektrycznych wiązek, by to uczucie na
stałe wyryło mi się w pamięci. Dzisiejsza dawka była na tyle so-
lidna, że zdołała mnie nie tylko powalić, ale i pozbawić kontroli
nad ciałem. Próbowałem się podnieść, lecz policjant podkręcił
moc. Wczepione w moje ciało wypustki nie dość, że dostarczały
mi potężnej dawki bólu, to w dodatku całkiem mnie sparaliżo-
wały. Miałem wrażenie, że czas spowolnił. Jeszcze przez parę se-
kund, które zdawały się długimi minutami, po ustaniu impulsu
doznawałem uczucia zdezorientowania i zamętu.
Zanim zdążyłem skojarzyć, co się dzieje, zakuto mnie w kaj-
danki.
– Kurwa. – Skrzywiłem się, kiedy policjanci ciągnęli mnie do
radiowozu.
Jeden z gliniarzy zarechotał i wepchnął mnie na tylne siedze-
nie auta.
– Czeka na ciebie cholernie niewygodna prycza.
Było mi już wszystko jedno...
Noc spędziłem na żelaznej pryczy, przymocowanej dwoma
łańcuchami do pobrudzonej ściany o wielobarwnych plamach.
Z każdą mijającą godziną i wyparowującym z organizmu alko-
holem rodziło się w mojej głowie coraz więcej myśli i obrazów.
Nieustannie atakowała mnie groźba Moskolik o rodzinie zastęp-
czej, do której trafią dziewczynki, jeśli nie wezmę się w garść.
Byłem świadom swojej haniebnej postawy, a także tego, że sio-
stry zasługiwały na to, co najlepsze. Jak mogłem im to zapewnić,
jak mogłem się nimi opiekować, skoro sam ze sobą nie dawałem
sobie rady? Nieustannie nękały mnie koszmary, a na mój umysł
przypuszczały szarżę omamy. Drastyczne skoki w przeszłość
odbierały mi zdolność logicznego rozumowania i funkcjono-
wania jak normalny człowiek. Życie w dwójnasób oddawało mi
całe zło, jakiego się dopuściłem. Płaciłem za to, co czyniłem dla
dobra milionów ludzi.
Może w obliczu tego, w jakiej kondycji znajdowała się moja
psychika, rodzina zastępcza byłaby dla sióstr najwłaściwszym
rozwiązaniem? Może powinienem przełknąć dumę i oddać je
dla ich dobra? Gdy tylko o tym pomyślałem, przed oczami stanął
mi wizerunek pułkownika Cyrusa Remseya – człowieka, który
pokochał mnie jak syna, mimo że nie byłem krwią z jego krwi.
Wystarczyło, że wyimaginowana wersja mojego największego
autorytetu popatrzyła z zawodem i dezaprobatą, by przywołać
mnie do porządku.
Poderwałem się do pozycji siedzącej. Z twarzą schowaną
w dłoniach próbowałem poradzić sobie z rozchodzącymi się po
duszy wstydem, żalem i rozczarowaniem samym sobą. Co ja,
do cholery, wyczyniałem? Byłem jednym ze złotych żołnierzy
SEALs, a później jednym z najskuteczniejszych agentów służb
specjalnych. Przetrwałem kilkadziesiąt niebezpiecznych akcji,
stałem oko w oko z terrorystami, niejeden raz uciekłem śmier-
ci spod kosy, a nie potrafiłem zająć się własną rodziną? Kurwa,
przecież nie mogłem dać się pokonać problemom codziennego
życia, a już z pewnością nie mogłem pozwolić, by jacyś obcy lu-
dzie przejęli opiekę nad moimi siostrami. Prędzej sczeznę, niż do
tego dopuszczę.
Resztę nocy i przedpołudnie spędziłem na snuciu planów.
Wreszcie, po tylu miesiącach, zrozumiałem, co należy zrobić.
Postanowiłem, że zbiorę swoje życie do kupy i tym razem nie
zawiodę ani sióstr, ani rodziców. Przyjmę każdą pracę z pocało-
waniem ręki, choćbym miał zostać ochroniarzem w dyskoncie.
Nie pokonała mnie rosyjska mafia ani Al-Ka’ida, więc na pewno
nie dam się pokonać opiece społecznej. Walczyłem za ten kraj,
teraz – jeśli zajdzie potrzeba – będę walczył przeciwko niemu
i jego pieprzonemu systemowi.
Z aresztu wyszedłem późnym popołudniem. Kiedy tylko
opuściłem mury budynku, natychmiast włączyłem telefon, by
móc skontaktować się z Mandy. Dziewczynki przebywały u niej
i miały tam zostać do końca weekendu, przynajmniej dopóki
nie zdecydowałem, że przeprowadzę z nimi szczerą rozmowę
dotyczącą naszego dalszego życia. Musiałem działać z marszu
w obawie, że stracę świeżo zyskany zapał. Zdawałem sobie spra-
wę ze swojej ułomności psychicznej, ze swoich słabości, dlatego
wolałem nie ryzykować. Ojciec zawsze powtarzał, że byka trze-
ba od razu chwytać za rogi – i tak też zamierzałem postąpić.
Niestety, już na początku napotkałem przeszkody. Telefon
okazał się rozładowany. Byłem spłukany, w wyniku czego nie
mogłem kupić biletu do domu. Nie miałem nawet papierosa,
który przyniósłby mi odrobinę złudnego ukojenia. Takie moje
pieprzone szczęście.
Ruszyłem przed siebie spacerkiem, starając się nie tracić du-
cha walki. Po około kwadransie poczułem nagły przypływ ener-
gii. Zrobiłem więc sobie przebieżkę, która jeszcze bardziej rozja-
śniła mi w głowie.
Po przeszło dwóch godzinach, zmęczony i sponiewierany,
dobiłem do domu. Z radością wskoczyłem pod prysznic. Sta-
łem pod strumieniem gorącej wody, póki ta się nie skończy-
ła. Po zmyciu z siebie smrodu wczorajszego dnia zabrałem się
za sprzątanie domu. Później zrobiłem zakupy, dbając o to, by
w lodówce znalazły się wszystkie produkty, które lubiły dziew-
czynki. Zanim wziąłem się za przygotowanie kolacji, wybrałem
numer Mandy.
– Wytrzeźwiałeś już? – usłyszałem zamiast przywitania.
– Kocham twój sarkazm – prychnąłem w odpowiedzi. – Przy-
szykuj, proszę, dziewczynki, odbiorę je za godzinę.
– Słucham? – Powiedzieć, że była zdziwiona, to za mało. – Coś
się stało? Jesteś chory? Umierasz? Porwali cię kosmici?
– Jesteś taka zabawna, Mandy – zakpiłem. – Jeśli nie masz nic
przeciwko, pośmieję się później. Tymczasem zrób, z łaski swojej,
to, o co poprosiłem.
W słuchawce nastała długa cisza. Spojrzałem na wyświetlacz
telefonu, żeby sprawdzić, czy nie zerwało połączenia.
– Mandy?
– Wybacz. – Kaszlnęła, by oczyścić gardło. – Jestem... nieco
skołowana.
Po tych słowach usłyszałem jakieś szmery, a wydobywające
się z telewizora odgłosy ucichły. Musiała wyjść do innego po-
mieszczenia.
– Nie jesteś naćpany, Sam? – zapytała z lekkim niepokojem
w głosie.
Słysząc jej podejrzenia, zacisnąłem zęby. Nie powinienem odczu-
wać gniewu, ponieważ sobie na to zasłużyłem, ale tak właśnie było.
– Nie, cioteczko, nie jestem – odparłem kpiarsko.
– Nie nazywaj mnie ciotką, ciocią, cioteczką. Wiesz, że tego nie
lubię – przypomniała z nutą irytacji.
– W porządku, ciotuniu. – Zakaż mi czegoś, a na pewno to zrobię.
– Będę za godzinę.
Rozłączyłem się, nie dając jej czasu na dalsze utyskiwania.
Gdy sięgnąłem po miskę z pokrojonymi w plastry ziemniaka-
mi, by wstawić ją do lodówki, po plecach przebiegły mi znajo-
me dreszcze. Następne, co zarejestrowałem, to głośne uderzenie
i dźwięk tłukącego się szkła.
– To jakaś kpina – warknąłem, cofając się, aż wpadłem na
krzesło.
Kiedy uniosłem głowę, ujrzałem ciemnowłosą dziewczynkę;
stała zaledwie dwa metry ode mnie. Jej blada, częściowo zakryta
włosami twarz miała w sobie coś upiornego. Intensywność jej
mrocznego spojrzenia wypalała mi dziurę w klatce piersiowej,
przez co miałem trudności z oddychaniem. Serce waliło mi tak
głośno, że słyszałem jego uderzenia. Po plecach spływała mi
strużka zimnego potu.
– Zaśpiewasz mi jeszcze raz? – zapytała swoim dziecięcym
głosikiem, kołysząc się na boki.
W małych dłoniach gniotła boki różowej sukienki, której tiulo-
wy materiał irytująco szeleścił. Miałem wrażenie, jakby w czasz-
ce zalęgł mi się rój pszczół, co pogarszało mój stan.
– To nieprawda, to tylko złudzenie. – Jak opętany kręciłem
głową.
– Zaśpiewaj mi. – Łagodna prośba zamieniła się w twarde
żądanie. – Tak jak wtedy, kiedy mnie zabiłeś. – Przesunęła się
o krok w moim kierunku.
– Odejdź! – krzyknąłem.
Niewiele myśląc, chwyciłem krzesło i rzuciłem nim w zjawę.
Mebel uderzył z głośnym hukiem w lodówkę, robiąc w niej spo-
rych rozmiarów wgniecenie. Po kuchni rozszedł się makabrycz-
ny śmiech dziewczynki, który nagle umilkł. Rozejrzałem się po
pomieszczeniu, było puste. Odetchnąłem z ulgą, po czym pod-
szedłem do kranu. Odkręciłem zimną wodę i zmoczyłem twarz.
– Nienawidzę tego – wycedziłem przez zęby.
Gdy w miarę wróciłem do równowagi, posprzątałem bałagan,
jakiego narobiłem. Kląłem na siebie, ponieważ drzwi lodówki
były tak zniszczone, że należało ją jak najszybciej wymienić.
Wygrzebałem z szuflady kluczyki do samochodu i przemkną-
łem do garażu. Na widok srebrnej mazdy xeon poczułem
w piersi delikatne ukłucie. Od razu przypomniałem sobie scenę,
jak żartowałem z rodziców po jej zakupie.
– Tato, ludzie będą mylić ten samochód z busem. Nie zdziw się, jeśli
zaczną się do niego wpychać, gdy gdzieś się zatrzymasz. A jeśli nasza
rodzinka będzie w komplecie, to bardziej niż pewne, że inni wezmą to
auto za miejski środek transportu.
– Nie śmiej się z niego – zganił mnie ojciec, z czułością gładząc deskę
rozdzielczą. – Kiedyś może je docenisz.
– Nie wsiądę za kierownicę tego szkaradztwa. – Skrzywiłem się na
samą myśl, że kiedykolwiek mogłoby do tego dojść. To auto naprawdę
wyglądało jak minibus. – Nie zamierzam stać się pośmiewiskiem ani
pożywką dla plotek.
– Przykleję do bocznych szyb twoje zdjęcie, aby nikt nie miał
wątpliwości, że to ty prowadzisz to cacko – zagroził, szczerząc się
złośliwie.
– Kiedy zobaczą takiego giganta jak ja, będą się bali cokolwiek na
mój temat powiedzieć. – Odwzajemniłem uśmiech, dla lepszego efektu
napinając mięśnie.
Przyprószona siwizną głowa taty wychynęła znad dachu samocho-
du. W jego oczach błyszczały niecne chochliki, jak zawsze, gdy zamie-
rzał mi dogryźć.
– Miałem na myśli twoje zdjęcie z liceum. – Zniknął we wnętrzu
auta, chichocząc pod nosem. – Warto przypomnieć sąsiadom, jakim by-
łeś chudym, pryszczatym dryblasem, zanim stałeś się walecznym Hul-
kiem. Dobrze to zrobi twojemu rozbuchanemu ego.
– Jesteś podły. Co z ciebie za ojciec? – prychnąłem, wsuwając się na
siedzenie pasażera.
Nie daj Boże, by te zdjęcia ujrzały światło dzienne! Po powrocie do
domu zamierzałem ukryć je w najciemniejszym kącie na strychu.
– Jakiego mnie dostałeś, takiego masz. – Poklepał mnie serdecznie po
ramieniu.
Ścisnąłem jego dłoń.
– Jesteś najlepszy.
Taka była prawda. Biologiczny ojciec wypiął się na mnie, gdy mama
mu oznajmiła, że jest w ciąży. Miała wtedy niespełna siedemnaście lat.
Nie pozbyła się mnie, nie brała pod uwagę ani aborcji, ani adopcji. Nie
tylko wzięła za mnie odpowiedzialność, ale parę lat później dała mi naj-
wspanialszego ojczyma na świecie.
Zanim się obejrzałem, parkowałem tę okropną mazdę pod do-
mem Mandy. Dziewczynki czekały na werandzie. Ustawiły się
w rządku – od najwyższej do najniższej. Uśmiechnąłem się na
ten widok.
– Mówiłam, że przyjedzie! – krzyknęła Lucy, gdy wyłoniłem
się z samochodu.
Biła od niej ekscytacja niczym w Boże Narodzenie, na chwilę
przed rozpakowaniem świątecznych prezentów.
– Jest chory? – zapytała ciotkę Suzy, która przyglądała mi się
z lekkim niepokojem.
Starałem się nie dać po sobie poznać, że moje samopoczucie
przesłonił cień smutku i rozgoryczenia.
– Jestem tutaj – zauważyłem, podchodząc do schodów, skąd
zgarnąłem torby dziewczynek. – I mam dobry słuch.
Zawiesiłem wymowny wzrok na najstarszej z sióstr.
– Coś cholernie jest nie tak – stwierdziła, krzyżując ręce na
klatce piersiowej. Wyglądała, jakby nie zamierzała ruszyć się
choćby o milimetr, póki nie złożę wyjaśnień. – Najczęściej za-
pominasz nas odebrać, a dzisiaj przyjechałeś wcześniej? Na do-
datek wyglądasz całkiem... przyzwoicie. Umyłeś się, przebrałeś
i nawet nie cuchnie od ciebie alkoholem.
Nie umknęły mi zjadliwo-oskarżycielskie nuty w jej słowach.
– Po pierwsze, jak ty się wyrażasz? Po drugie, mądralo, w ży-
ciu każdego człowieka przychodzi czas, kiedy doznaje olśnienia
i idzie po rozum do głowy. – Ściszyłem nieco głos, co wiązało się
ze wstydem, który w takich momentach odczuwałem znacznie
dotkliwiej niż zazwyczaj. – Trochę mi to zajęło, ale się opamię-
tałem. I od teraz zamierzam być dla was tym, kim powinienem
być, odkąd... zginęli rodzice. – Ostatnie dwa wyrazy wymówi-
łem niemal szeptem.
– Uwierzę, jak zobaczę – fuknęła.
Minęła mnie i pomaszerowała w stronę samochodu.
– Suzy! – zawołałem, ale nie zareagowała. – Su...
– Daj jej czas, Samuelu – przerwała mi Mandy. Chwyciła moje
przedramię, żeby powstrzymać mnie przed ruszeniem za krnąbrną
gówniarą. – Zawiodłeś jej zaufanie swoim dotychczasowym zacho-
waniem. Odbudowanie go trochę potrwa. Potrzebuje nie jednego,
lecz wielu dowodów, by uwierzyć w twoją przemianę. W zasadzie
nie tylko ona ich potrzebuje – dodała, jasno dając mi do zrozumie-
nia, że będzie miała na oku moje poczynania.
Skinąłem z rezygnacją głową. Wiedziałem, że zarówno Man-
dy, jaki i Suzy mają całkowitą rację. Nabroiłem, a teraz musiałem
zmierzyć się z konsekwencjami. Czy mi się to podobało, czy nie.
– Dziewczynki, idźcie do samochodu – poprosiłem. – Zamie-
nię z ciocią parę słów i do was dołączę.
Posłusznie wykonały polecenie. Gdy przestały się sprzeczać
o to, która zajmie jakie miejsce, i wreszcie zapakowały się do
auta, przeniosłem wzrok na Mandy.
– Przepraszam za swoje wcześniejsze zachowanie – powiedzia-
łem ze skruchą. Nie potrafiłem się kajać, to nie leżało w mojej na-
turze, jeśli jednak miałem wytrwać w postanowieniach, musiałem
zacząć od wypicia piwa, którego naważyłem. Musiałem pochylić
głowę i zyskać przebaczenie osób, które zawiodłem. – Za dużo się
wydarzyło w zbyt krótkim czasie. Nie byłem przygotowany na to
wszystko, co na mnie spadło.
– Sam... – Ciepła dłoń Mandy zacisnęła się na moim przedra-
mieniu. – Doskonale cię rozumiem, ale wybrałeś złą drogę, by
poradzić sobie z problemami. Zawsze możesz na mnie liczyć.
Jeśli kiedykolwiek zechcesz porozmawiać, wiesz, gdzie mnie
znaleźć. – Przyszpiliła mnie stanowczym spojrzeniem, które
kontrastowało z łagodnością w głosie. – Nie mam pojęcia, co ci
się przytrafiło, ale zmieniłeś się... Zmieniłeś się i powiem szcze-
rze, nie rozpoznaję osoby, którą znałam.
Spojrzałem na nią spod wpółprzymkniętych powiek. Nie by-
łem w stanie zdefiniować swoich uczuć, nie umiałem określić,
czy byłem zły, zawstydzony, czy może wystraszony jej słowami.
Chyba czułem wszystkiego po trochu.
– Martha się o ciebie bała...
– Nie rozmawiajmy o tym teraz – wszedłem jej w zdanie, nie
mając najmniejszej ochoty dyskutować o rodzicach.
Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że ich zawiodłem,
nikt nie musiał mi o tym przypominać. Zwłaszcza że nie mógł-
bym potem znieczulić się alkoholem.
Zapadła niezręczna cisza.
– Rozumiem, że nie chcesz rozmawiać ze mną, ale z kimś mu-
sisz pomówić. Jeden z moich kolegów po fachu od lat pracuje
z byłymi żołnierzami...
– Nic mi nie jest – wycedziłem, ponownie jej przerywając.
– Nic ci nie jest? – Cała emanowała kpiną, gdy cofała się
o krok, jakby bała się, że zarazi się ode mnie głupotą. – Powiedz
mi zatem, skąd u ciebie taka drażliwość? Nadpobudliwość, pro-
blemy z koncentracją, trudności z zapamiętywaniem, potrzeba
ucieczki od rzeczywistości...
Każde słowo cięło jak sztylet. Po kręgosłupie przebiegły mi
zimne dreszcze. Poczułem się, jakbym został odarty z godności.
Przejrzany na wylot. Upokorzony.
– Skąd to wszystko, Sam? – Mandy nie dawała za wygraną. –
Nie sypiasz, marnie jesz, upijasz się na umór.
Wymieniała moje przewinienia, jakby recytowała listę zaku-
pów. To, co dla niej nic nie znaczyło, dla mnie znaczyło wszyst-
ko. Pragnąłem, żeby w końcu się zamknęła.
– Mandy... – wyszeptałem ostrzegawczo, tak mocno zaciska-
jąc pięści, że przeciąłem skórę paznokciami.
– Masz wszystkie objawy zespołu stresu pourazowego – kon-
tynuowała, nie bacząc na zawoalowane w moim głosie ostrzeże-
nie. – Jeżeli nie zaczniesz się leczyć, choroba wkrótce cię pokona,
całkowicie przejmie panowanie nad twoim życiem i zniszczy
wszystko to, co w nim dobre.
Odwróciłem się na pięcie, nie mogąc znieść ciężaru jej ocenia-
jącego spojrzenia. Wnerwiało mnie to jej gadanie. Owszem, moja
kondycja psychiczna pozostawiała ostatnio wiele do życzenia,
ale przecież postanowiłem wszystko zmienić, prawda? Podją-
łem decyzje, które zamierzałem wprowadzić w czyn. Nie potrze-
bowałem do tego ani lekarza, ani nikogo innego.
Gdy wsunąłem się na siedzenie mazdy, poczułem na sobie
cztery pary oczu.
– Dlaczego się kłóciliście? – spytała nieśmiało Lucy.
W lusterku widziałem, jak ściska zniszczonego królika. Robiła
tak zawsze, kiedy się denerwowała.
– Nie kłóciliśmy się – zaprzeczyłem, wsuwając kluczyki do
stacyjki. – Po prostu rozmawialiśmy.
– Ale my wszystko widziałyśmy i wyglądało, jakbyście się
kłócili – dorzuciła Tracy.
– Daj spokój, Ti. – Siedząca z przodu Suzy próbowała uciszyć
siostrę. – Przecież on i tak ci nie powie, nawet jeżeli rzeczywiście
się sprzeczali.
Spiorunowałem ją lodowatym spojrzeniem, które zignoro-
wała. Odwróciła głowę w drugą stronę i wsunęła słuchawki na
uszy, celowo się ode mnie odcinając.
Zagryzłem zęby, żeby nie palnąć czegoś, co zaszkodzi na-
szym już i tak kruchym relacjom. Odpaliłem silnik i wyjechałem
z podjazdu, wciąż czując wwiercające mi się w czaszkę oczy,
a także tęsknotę za butelką dobrej whiskey.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

  Ava Harrison - „Bezwzględny władca” Codzienność Viviany Marino, córki skorumpowanego polityka, bardzo przypomina życie mafijnej księżniczk...