środa, 31 lipca 2019

Kochani mamy kolejny tydzień i tym samym zgodnie z obietnicą, kolejny rozdział najnowszej powieści Ewy Pirce - "Dopóki nie zajdzie słońce"!! W zeszłym tygodniu mieliście możliwość przeczytania prolog, dziś zapraszamy Was na rozdział pierwszy <3 :)
Przyjemnej lektury ;*


MISJA
1

Prawda czai się głęboko w mroku.

PIĘĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ…

Sam

– Usiądź, Samuelu – polecił Frost, kiedy wszedłem do jego gabinetu.
Był szefem działu Centralnej Agencji Wywiadowczej w ośrodku zwalczania
terroryzmu, a co za ty idzie – moim przełożonym.
– Kazano mi się zgłosić – powiedziałem dość twardym tonem.
– Usiądź, proszę. – Przemawiał przez niego autorytaryzm, więc nie pozostało mi nic
innego, jak spełnić jego polecenie.
Czułem, że ta rozmowa nie będzie należeć do najprzyjemniejszych. Wyciągnąłem
nogi, krzyżując je w kostkach, i w napięciu czekałem na wywód.
– Doktor Hopkins poinformował nas, że nie stawiłeś się na ostatnich trzech
spotkaniach. – Frost sięgnął po szarą teczkę z moim nazwiskiem i zaczął przeglądać jej
zawartość.
– Nie czuję takiej potrzeby. Wszystko ze mną w porządku – zapewniłem stanowczo.
– Wiesz doskonale, że wymagasz leczenia. Złamałeś warunki, które ci postawiono.
Znasz zasady, chłopcze.
– Potrafię kontrolować swoje emocje i myśli. Nie potrzebuję do tego żadnego
konowała. – Wyprostowałem się na fotelu i usiłowałem zachować spokój.
– Gdzie spędziłeś wczorajszą noc? – Przełożony uniósł pytająco brew, ale minę miał
taką, jakby doskonale znał odpowiedź na to pytanie.
Skrzywiłem się, wiedząc, że wpadłem w tarapaty.
– W barze.
Siedziałem bez ruchu i patrzyłem mu bezczelnie w oczy.
– Samuelu. – Westchnął i pochylił się w moim kierunku. – Jesteś moim najlepszym
żołnierzem, ale nie mogę ryzykować. Od ciebie i twoich decyzji zależy życie moich ludzi.
Będąc w terenie, musisz mieć wyostrzone wszystkie zmysły. Stępiasz je, żłopiąc wódę
każdej, kurwa, nocy! – Jego głos co sylabę bardziej się podnosił, aż w końcu dobił do krzyku.
– To, co robię w wolnym czasie, jest tylko i wyłącznie moją sprawą – odpysknąłem. –
Poza tym piję bourbona, nie wódkę – sprostowałem gwoli ścisłości, skoro czepialiśmy się
szczegółów.
– Otóż nie! – Walnął pięścią w blat biurka dla podkreślenia swojego stanowiska. –
Wszystko, co dotyczy twojego życia osobistego, przekłada się na pracę. Zrekrutowaliśmy cię
nie bez powodu. Byłeś perfekcyjny we wszystkim, czego się dotknąłeś. Agentem nie zostaje
się na osiem godzin, to praca przez dwadzieścia cztery godziny, siedem dni w tygodniu, przez
trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Po wpadce z Karilem wszystko się pojebało. W
Nowosybirsku o mało nie straciliśmy dwóch ludzi.
Opadł na fotel i potarł twarz dłonią. Dopiero teraz dostrzegłem, jak bardzo był
zmęczony wydarzeniami ostatnich miesięcy.
– To był tylko jeden raz. – Przeszedłem w tryb obrony, mimo że miał pieprzoną rację.
– Tylko jeden! – prychnął. – Mówisz o dwóch życiach, do kurwy nędzy, o ludziach
mających rodziny do utrzymania, żony, dzieci, pieprzone matki. – Podniósł się energicznie i
zaczął nerwowo krążyć po pokoju. – Nie mogę ryzykować.
Siedziałem sztywno, nie zdradzając szalejących we mnie emocji. Każde wydostające
się z jego ust słowo działało na mnie jak najbardziej wyszukana tortura. Miałem ochotę wstać
i wyjść.
– Zabiłem o wiele więcej ludzi. To wam nigdy nie przeszkadzało. – Przepełniały mnie
wyrzuty i gniew, zacząłem tracić nad sobą kontrolę.
Frost zatrzymał się, piorunując mnie wzrokiem.
– To byli szpiedzy, bandyci, degeneraci i terroryści. Ludzie, którzy grozili naszemu
krajowi i jego obywatelom. To zupełnie coś innego.
– Trzyletnia brązowooka dziewczynka też była szpiegiem i terrorystą?
Gdyby wzrok mógł zabijać, już leżałbym trupem. Widziałem, jak nieznacznie drgała
mu dolna warga, a dłonie zacisnęły się w pięści. Opadł znowu ciężko na fotel. Poddał się,
zabrakło mu woli walki. Jego postawa mówiła sama za siebie. Nie miał siły. Umiałem dobrze
rozczytywać ludzi. Lata spędzone na pracy dla wywiadu sprawiły, że nie potrafiłem tak po
prostu rozmawiać. Zawsze zwracałem uwagę na drobiazgi, w mowie ciała dopatrywałem się
znaków dowodzących o słabościach, wstydzie czy tajemnicy. Niejednokrotnie uratowało mi
to dupę.
– To, co było, zostawiamy za sobą. Ty najwyraźniej tego nie potrafisz, dlatego
najlepszym w tym momencie rozwiązaniem będzie urlop – oświadczył po chwili Frost.
Zebrało mi się na mdłości. To była dla mnie najgorsza opcja.
– Ktoś sprzedaje informacje Rosjanom i jestem cholernie bliski odkrycia, o kogo
chodzi. Jestem przekonany, że to jeden z pracujących w naszej jednostce agentów, i nie
pozwolę, żeby miesiące mojej pracy zostały zaprzepaszczone wyłącznie dlatego, że nie
stawiłem się na jakąś pieprzoną sesję. – Próbowałem mówić spokojnie, lecz niezupełnie mi to
wyszło.
– Pamiętaj, że nie ty o tym decydujesz, tylko ja – przypomniał pułkownik, ponownie
gromiąc mnie wzrokiem.
– Proszę mnie posłuchać. – Pochyliłem się w jego stronę. Rozstawiłem szeroko nogi,
opierając łokcie na kolanach. – Mamy na terenie Rosji dwunastu cennych agentów. Jeżeli
moje przypuszczenia się sprawdzą i ktoś od nas sprzedaje informacje, to zagrożone jest życie
naszych tajniaków zarówno w Rosji, jak i w Waszyngtonie. Jeżeli Rosjanie dopadliby nasze
wtyki na terenie ich kraju, to niech mi pan wierzy, marzeniem tych agentów byłaby śmierć.
– Wiem, do cholery. Sądzisz, że co ja tu, kurwa, robię? Składam samoloty z papieru?!
– sarknął Frost. – Właśnie ze względu na ich życie i bezpieczeństwo muszę cię odsunąć.
– Kurwa! – Poderwałem się, nie potrafiąc dłużej kryć irytacji. Zdaje się, że przy okazji
przewróciłem krzesło, na którym siedziałem. – Zajmuję się operacjami przeciw obcym
wywiadom od trzech lat. Czy podczas mojej pracy zawiodłem więcej niż raz?
Frost przełknął nerwowo ślinę, przesuwając dłonią po swojej łysinie.
– Nie – odparł cicho.
– No właśnie, szefie, zdarzyło się tylko raz. – Pochwyciłem jego spojrzenie. – Jestem
profesjonalistą, kiedy idę na akcję. Wszystko, co dotyczy mnie i moich uczuć, zostawiam za
sobą. Nie myślę o niczym prócz wykonania zadania.
Dowódca znowu potarł łysą czaszkę – dawno temu odkryłem, że to tik nerwowy.
– Kurwa! – przeklął, a ja już wiedziałem, że odpuszcza. – Dobra, chłopcze, dam ci
szansę. Nie spieprz tego, bo jak coś pójdzie nie tak, polecę razem z tobą.
– Dziękuję za zaufanie, sir. – Wyciągnąłem ku niemu dłoń. Uścisnął ją mocno, jak na
byłego komandosa przystało. – Nie zawiodę pana.
Od tej obietnicy zależało moje być albo nie być w agencji. Zamierzałem jej dotrzymać
– choćby nie wiem co.
– I masz, do cholery, chodzić na sesje z Hopkinsem.
Skrzywiłem się na jego ostatnie słowa, ale zdawałem sobie sprawę, że nie mam
możliwości polemizowania.
– W porządku. – Odwróciłem się i pomaszerowałem do drzwi.

Zasadzka trwała dziesięć dni. Dookoła panowały egipskie ciemności, do szpiku kości
przenikało mnie zimno, a od ślęczenia w tej norze robiło mi się niedobrze. Ostry zapach
stęchlizny i wilgoci drażnił moje nozdrza.
Kiedy w końcu go zobaczyłem, poczułem ekscytację i znajomy dreszcz podniecenia.
Rozpracowywałem tę sprawę kilka miesięcy i cholernie chciałem dorwać skurwiela, który
zdradzał swój kraj. To było warte przebywania w spartańskich warunkach.
Miejsce, które wybrano na wymianę informacji, było odludne i opuszczone. Przez
kilka dni tkwienia w tej dziurze zdarzyło mi się zobaczyć jakiegoś ćpuna albo bezdomnego,
ale nie zapędzali się tu normalni ludzie. Zobaczywszy zbliżającego się do drzwi starej
kawiarni mężczyznę w czarnym płaszczu i butach wyglądających, jakby dopiero co zostały
wypolerowane, wiedziałem, że trafiłem w punkt. Twarz miał schowaną pod czarną
kominiarką.
– Jackal, widzisz to? – odezwał się w słuchawce głos Halla.
– Cholernie dobrze – odparłem zadowolony. – Niech Crow zabezpieczy tyły –
rozkazałem. – Stone, jesteś w środku?
– Gotowy – potwierdził niewiele głośniej od szeptu. – Cel znajduje się w budynku,
właśnie wyciąga papierosa i rozgląda się po pomieszczeniu. Czeka na kogoś.
– Widzisz jego twarz?
– Nie, nie zdjął kominiarki.
– Dobra, miejcie oczy i uszy szeroko otwarte, zaraz tam będę.
Gdy tylko skończyłem mówić, włożyłem kevlarową kamizelkę i wyprułem z bunkra.
Wspiąłem się na dach, by przejść do drugiego budynku. Minąłem czterech naszych agentów,
czekających w skupieniu i gotowych do akcji. Nagle poczułem przemykające mi po karku
zimno. Odwróciłem się, żeby rzucić okiem na ulicę. Przełknąłem ślinę, robiąc krok do
przodu.
– To niemożliwe – szepnąłem do siebie.
Naprzeciwko stała drobna postać i patrzyła na mnie, a raczej przeze mnie takim
wzrokiem, że aż po kręgosłupie przebiegły mi dreszcze. Nie mogłem w to uwierzyć.
Podszedł do mnie Johnson, który musiał usłyszeć mnie przez nadajnik.
– Coś nie tak?
– Widziałeś ją?
Popatrzył na mnie ze zdezorientowaniem, po czym przeniósł wzrok na pustą już ulicę.
– Kogo? Nikogo tu nie ma. – Na jego obliczu malowało się jeszcze większe
zakłopotanie.
– Nieważne. – Machnąłem ręką, aby go zbyć. – Wracaj na stanowisko.
– Na pewno wszystko w porządku?
Skinąłem głową na potwierdzenie. Nie mówiąc nic więcej, zanurkowałem we włazie
prowadzącym do wnętrza starej kawiarni.
– Ktoś jedzie – zawiadomił nas Crow, kiedy zbliżałem się do celu.
– Dobra, chłopcy, chcemy ich żywych – przypomniałem, na wypadek gdyby ich
podkusiło, aby dać się ponieść chwili. – Mam cię, popaprańcu.
Zakradłem się jak najbliżej. Zanurkowałem pod ladę i przeczołgałem się bezszelestnie.
Zlustrowałem otoczenie i dostrzegłem dwóch swoich ludzi. Na migi dałem im znać, co
zamierzam. Obaj wyciągnęli kciuki, potwierdzając, że rozumieją.
Drzwi skrzypnęły, a ja zamarłem.
– Sprawdziłeś teren? – zapytał z mocnym rosyjskim akcentem nowo przybyły.
– Sądzisz, że za chwilę zza lady wyskoczy cały oddział CIA? – zaszydził
zamaskowany mężczyzna.
Znałem ten cholerny głos. Przeszła przeze mnie fala złości i poczułem gorzkie
rozczarowanie. Herkulesową siłą powściągnąłem swój temperament, który dawał o sobie
znać.
– Masz to, co obiecałeś? – zapytał Rosjanin.
– Pieniądze są na koncie?
– Nie wierzysz nam? Zawsze wywiązujemy się z umów – zaperzył się obcokrajowiec.
– Pozwól, że najpierw sprawdzę. Nie to, żebym wam nie ufał, ale zanim sprzedam ci
informacje, muszę mieć pewność. To moja ostatnia akcja. Upewnię się jedynie, że będę miał
za co zapłacić za drinki z palemką. – Mężczyzna w kominiarce zaśmiał się w
charakterystyczny sposób, tym samym upewniając mnie, kim był.
– Wszystko w porządku. Za chwilę dane zostaną przekopiowane na wasze serwery.
Jak zawsze.
Znienacka rozległ się głośny huk. Poderwałem głowę i zobaczyłem lecącego razem z
połową sufitu Davisa.
– Kurwa! – syknąłem, wstając szybko. – Teraz! – wrzasnąłem i wyskoczyłem z
kryjówki.
Rosjanin wyciągnął broń i oddał w moim kierunku niecelny strzał. Kula świsnęła mi
przy głowie i trafiła w ścianę za mną.
– Ty ruski skurwysynu! – Wycelowałem do niego ze swojego HK USP.
Strzeliłem bez zastanowienia. Kula przeszła przez jego obojczyk. Krzyknął, upadając
na ziemię.
W tym samym czasie sprzedajny agent rzucił się do wyjścia. Rosjanin wyciągnął
telefon i wypluł do niego szybko kilka słów. Davis przyskoczył do gościa, po czym kopnął go
w ramię, żeby wytrącić mu z ręki aparat. Mężczyzna zawył głośno, a za moment wykrzykiwał
po rosyjsku przekleństwa.
– Zajmij się nim! – nakazałem, zanim wybiegłem na zewnątrz.
Ruszyłem w pościg za uciekającym zdrajcą.
– Smokey! – Jego ksywka paliła mi język.
Zesztywniał na dźwięk mojego głosu, natychmiast się zatrzymując. Zbliżyłem się,
dzieliło nas około trzech metrów.
– Dlaczego? – Tylko to kołatało mi się po głowie.
Odwrócił się ostrożnie o sto osiemdziesiąt stopni i stanął ze mną twarzą w twarz.
Szybkim ruchem ściągnął kominiarkę.
– Szefie. – Z jego gardła uleciał pozbawiony wesołości śmiech.
– Dlaczego, do kurwy?!
Emocje – przede wszystkim ból i zawód – znalazły bez mojej zgody ujście w tonie
głosu.
Patrzył na mnie w pełnym rozczarowania milczeniu, a w jego oczach dojrzałem
odpowiedzi, których bałem się poznać.
– Wcześniej też wpakowałeś nas na minę. Karil to twoja zasługa, mam rację? –
Elementy układanki wreszcie zaczęły wskakiwać na swoje miejsce.
Wzruszył ramionami.
– Wiedziałem, że to ktoś z wewnątrz, ale nie spodziewałem się, że zdradzi przyjaciel.
Nie istniały słowa potrafiące opisać to, co teraz czułem. Odruchowo uniosłem broń,
celując między oczy judasza.
– Dzięki niemu udało mi się odciągnąć uwagę agencji od Rosjan. Przepraszam. – Nie
odrywał ode mnie wzroku, czekał.
Liczył na to, że strzelę.
Nie tak prędko, kolego.
– Nie zrobię tego. Nie, dopóki się nie dowiem, ile wiedzą Rosjanie. Smokey, kurwa,
dlaczego?
Miałem ochotę rozerwać go na strzępy. Po raz drugi w ciągu kilku miesięcy zostałem
zdradzony przez człowieka, którego uważałem za bliskiego przyjaciela.
– Strzel, Sam. Proszę – wyszeptał błagalnie.
Wiedział, że jeżeli go nie zastrzelę, skończy w piwnicy, a przy tym śmierć to spacer
po plaży w letni poranek.
– Wszystko wyśpiewasz i nie będę musiał robić tego, czego obaj nie chcemy.
Zdradził, naraził współtowarzyszy broni na niebezpieczeństwo, i to nie raz, a jednak
miałem opory przed pociągnięciem za spust.
– Wiesz, że tego nie zrobię… Nie mogę. – Głos mu się łamał. – Jeżeli ich zdradzę,
będzie o wiele gorzej. Obserwują moją rodzinę. Nie mogę, Sam… Przykro mi.
Emanował prawdziwą skruchą i strachem.
– To mnie jest przykro, Smokey. Cholernie mi przykro.
Oddałem dwa strzały, żeby powstrzymać go przez zrobieniem następnej głupoty.
Upadł na ziemię, wrzeszcząc z bólu. Być może żałował tego, co zrobił, lecz czasu nie dało się
cofnąć. Za dużo zostało wyrządzonych szkód.
– Unieszkodliwiłem go – wymamrotałem do słuchawki. – Zgarnijcie Moskala i
wracamy do siebie.
– Sam, zrób to ze względu na naszą przyjaźń – wybełkotał Smokey, wijąc się w
cierpieniach.
– Nie zrobię tego ze względu na pieprzoną trzylatkę, za śmierć której jesteś
odpowiedzialny!
W głowie wyświetliły mi się kadry z najgorszego dnia w moim życiu. Zebrałem się w
sobie i zablokowałem myśli, zanim przejęłyby nade mną kontrolę i uniemożliwiły dalsze
działania.
Po chwili pojawiło się obok dwóch ludzi z mojej ekipy. Podnieśli Smokeya i zabrali w
miejsce, gdzie miał zostać poddany dogłębnemu przesłuchaniu.
Wtedy moją uwagę przykuł ruch na końcu ulicy. Przetarłem oczy z niedowierzania.
Naprzeciw mnie stała smutna ciemnowłosa dziewczynka. Co to, kurwa, miało znaczyć?
Przełknąłem zaczynającą mnie dusić gulę w gardle. Wszystko, co zdarzyło się sekundę
później, wprawiło mnie w odrętwienie. Zanim zdołałem zareagować, Smokey wyrwał się i
wysunął z rękawa nóż, którym ugodził jednego z agentów. Zza budynku wyjechał z piskiem
opon czarny rover. Mknął w naszym kierunku z zawrotną prędkością.
– Strzelaj, Jackal! – zawołał ktoś za mną.
Wiedziałem, że powinienem zadziałaś, chciałem tego, ale moje ciało nie współgrało z
mózgiem. Nie byłem w stanie się ruszyć. Słyszałem świsty latających obok mnie kul. Nie
zmusiło mnie to jednak do podjęcia jakichkolwiek kroków. Stałem jak wrośnięty w ziemię,
ledwo rejestrując chaos, który się wokół mnie rozpętał.
– Do kurwy, rusz dupę!
Zostałem powalony na ziemię. Dość niefortunnie zderzyłem się z twardym podłożem.
Lecz nie obchodził mnie przeszywający moją nogę, od biodra do kolana, ból. Zamrugałem
szybko, wędrując spojrzeniem na przeciwległy koniec ulicy.
– Nie ma jej. – Nie wiedziałem, czy powiedziałem to głośno, czy tylko pomyślałem.
– A kogo, kurwa, chciałbyś zobaczyć? Królową angielską?
Błądziłem wzrokiem po terenie. Smokeya wsadzano do czarnego jeepa. Wiedziony
instynktem wojskowego, wymierzyłem w stronę samochodu broń. Zanim zdołałem strzelić,
poczułem przenikliwe pieczenie.
Przetoczyłem się na plecy, podparłem na rękach i otaksowałem swoje ciało. Z
początku nie dostrzegłem nic niepokojącego, ale po chwili spod kamizelki zaczęła wypływać
krew. Rozpiąłem ją, szarpiąc nerwowo za materiał. Kiedy rozsunąłem ją na boki, zobaczyłem
przesiąkający szkarłatem jasny materiał koszulki. Parę sekund później straciłem przytomność.

wtorek, 30 lipca 2019


S. C. ALEKTO - „IDEALNY JAK DIABLI”
[PATRONAT MEDIALNY]

Wystarczył jeden jego uśmiech i już wiedziała, że spotkała demona...”

Anna Maj studentka administracji, pozornie niewinna, jednak cięgle ganiają ją demony z przeszłości. Próbuje żyć jak normalny człowiek, ale gdy zachodzi słońce, budzą się w niej mroczne wspomnienia.

Adam Wetulani spadkobierca fortuny. Przystojniak, do którego wzdychają całe tabuny kobiet, wraca do Polski, aby dokończyć studia na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Każde z nich posiada swoje sekrety i próbuje ich strzec za wszelką cenę. Przyciąganie coraz bardziej rośnie, a oni mają ze sobą coraz więcej wspólnego...

Nie zaprzeczę, jego urok osobisty był jak zaklęcie, pod którego wpływem znajdowała się większość kobiet na uniwersytecie. Również i ja. Jednak życiowe doświadczenia nauczyły mnie jednego. Tego typu uczucia są równie piękne i nietrwałe jak kwiaty. Początkowo ich słodki zapach otumania nasze zmysły i sprawia, że pragniemy trwać przy nich wiecznie. Nie wyobrażamy sobie bez nich życia. Z czasem czar pryska. Każda wątpliwość jest jak kapryśne dziecko, które odziera kwiat – płatek po płatku. W końcu pozostaje tylko gorycz zawodu i głęboka rana w sercu.”

Czy dwa silne charaktery będą w stanie stworzyć szczęśliwy związek?
Jakie sekrety skrywają Anna i Adam?

Moje podejrzenia względem tego człowieka okazały się trafne. Powinnam być zadowolona. Odkryłam jego prawdziwą naturę, a przecież do tego cały czas dążyłam. Prawda? Więc dlaczego nie byłam zadowolona?
Tylko ja widziałam w Adamie dwulicowego drania. Reszta społeczeństwa dalej uznawała go za wzór cnót i perfekcji, a on doskonale zdawał sobie z tego sprawę.”

S. C. Alekto to polska pisarka skrywająca się pod pseudonimem. Miłośniczka książek i komiksów, zafascynowana czarnymi charakterami. :) „Idealny jak diabli” jest debiutem literackim autorki, od którego miałam dość spore oczekiwania. Przyznam się szczerze, że po opisie, spodziewałam się całkowicie innej powieści, myślałam, że będzie to słodka historia, która porwie mnie w wir niesamowitego uczucia i wielkiej miłości pomiędzy złym chłopcem, uważanego za ideał, a przykładną uczennicą, z troszkę zniżonym życiorysem. Ale to, co otrzymałam... wooow!! Już sam prolog i pierwsze kilka rozdziałów zburzyło moją wizję i z każdą kolejną przeczytaną linijką, pojawiał się u mnie coraz większy wytrzeszcz oczu i napłynęły myśli, że będzie to emocjonalny huragan. Czy tak też było? Czy takie przekonanie utrzymało się do samego końca?? Dowiecie się tego czytając tę recenzję.

Autorka ma styl pisania bardzo przyjemny dla oka, nieskomplikowany i spójny, czytelnik w momencie zagłębienia się w lekturę, wie, że pochłonie ją całym sobą. Jedynym drobnym minusikiem i tym, czego najbardziej mi tu zabrakło jest dwuosobowa narracja, niestety, poznajemy tu jedynie punkt widzenia Anny, zabrakło mi możliwości zagłębienia się w umysł Adama i odkrycia, co siedzi w głowie tego piekielnego chłopczyka. :) Bohaterowie, hmmm.... no tu autorka nie próżnowała, stworzyła postacie bardzo wyraziste, każda z odmiennym, jednak mocnym charakterem, może poza pewnymi wyjątkami. Skoncentruję się głównie na Annie, której postać dawała mi jednak najwięcej do myślenia i nie będę ukrywała, najbardziej ją polubiłam, mściwa, gdy ktoś zaszedł jej za skórę, nie potrafiła przejść obok, gdy któremuś z jej bliskich działa się krzywda, jednak czy zawsze dobrze się to kończyło? Czy nie wychodziło gorzej, gdy myślała, że będzie lepiej? Adam to zręczny manipulator i łamacz serc, niezły cwaniak, zawsze potrafił przewidzieć, co ktoś planuje i być o krok przed nim. Oj miałam ochotę mu lutnąć niejednokrotnie, ale i tak go lubię. :) Autorka w przypadku Adama i Anny, idealnie pokazała nam, że każdy z nas skrywa dwa oblicza, te dobre i te złe. Tylko czy każdy potrafi tak perfekcyjnie ukrywać tą swoją gorszą stronę?
Idealny jak diabli” to historia nieprzewidywalna, pełna namiętności, mnóstwa sekretów i nieodpornej chęci zemsty. Ja jestem tą pozycją bardzo zaskoczona, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Was gorąco zachęcam do przeczytania historii Pana Idealnego, a jednak mrocznego i dziewczyny z wieloma tajemnicami. Dajcie się porwać tej powieści i przekonajcie się, czy będzie im dany szczęśliwy związek?? ;)

Polecam

Paula

Za możliwość przeczytania książki oraz objęcia patronatem dziękuję autorce S. C. Alekto oraz Wydawnictwu WasPos.

poniedziałek, 29 lipca 2019


Tracey Garvis Graves
“Dziewczyna, którą znał”
[Patronat medialny]


Annika Rose to dziewczyna, która nie czuje się zbyt dobrze w towarzystwie ludzi, a niektórych osób zachowania, uważa za skomplikowane. Studiuje anglistykę na Uniwersytecie Illinois i woli spędzać czas czytając książki bądź samotnie grając w szachy.
Pewnego dnia do klubu szachowego, do którego należy Annika, dołącza Jonathan Hoffman, który podziwiał to, że jest szczera sama ze sobą oraz to, że jest nieco inna. Ta dwójka wydobywa z siebie wzajemnie to, co najlepsze. Wynika z tego burzliwa i pełna czułości miłość, która z pewnością przetrwałaby wszystko, gdyby nie pewna sytuacja, która ich rozdziela.
Jednak los lubi być przewrotny i po dziesięciu latach na drodze Anniki ponownie pojawia się Jonathan. Ona prowadzi życie, o jakim zawsze marzyła, a on jest debeściakiem z Wall Street, który otrząsa się po rozwodzie i chce zacząć wszystko od nowa. Pożądanie, które ich łączyło, przed laty powraca, aczkolwiek muszą się zmierzyć z obawami i lękami, które ich rozdzieliły w przeszłości.

“Chociaż minęło dziesięć lat, od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, a ja często nie rozpoznaję ludzi, gdy się ich nie spodziewam, tym razem nie mam wątpliwości. Wiem, że to jest on. Czuję nadchodzące drżenie, jakby ciche dudnienie odległego pociągu, i jestem wdzięczna za zimny powiew od strony lodówek, jako że temperatura mojego ciała nagle podskoczyła.”

Czy Annice i Jonathanowi uda się w końcu stworzyć prawdziwy i silny związek?
Czy jest im pisane szczęście?

Tracey Garvis - Graves to autorka bestsellerów “New York Timesa”, “Wall Street Journal” i “USA Today”. Jej debiutancka książka, “Na wyspie”, utrzymała się na liście bestsellerów “New York Timesa” przez dziewięć tygodni i została przetłumaczona na trzydzieści jeden języków. Z twórczością autorki spotykam się po raz pierwszy, czytam wiele książek w języku angielskim, ale nigdy się nie natknęłam na żadną pozycję od Pani Graves, a szkoda, ponieważ autorka pisze bardzo ciekawie. “Dziewczyna, którą znał” to opowieść Anniki i Jonathana. Dziewczyna jest nieco inna, ale właśnie ta inność urzekła mężczyznę. Była szczera i bezpośrednia, mówiła prawdę, nie ukrywając niczego. Czasami można by pomyśleć, że prawda boli i lepiej siedzieć cicho, niż mówić o tym głośno, ale Annika taka właśnie była i to mi się w niej bardzo podobało. Jonathan kochał jej dziwactwa i akceptował ją taką, jaka jest. Był zadowolony, że ma cudowną dziewczynę, jednak los trochę w ich życiu namieszał, przez co musieli się rozejść. Powiem Wam, że ta książka mi się naprawdę podobała, była taka inna, mogłam się przy niej wyciszyć i spędzić miło czas. Autorka pisze lekko, spójnie i emocjonalnie. Kiedy zaczynałam czytać tę pozycję, nie sądziłam, że dostanę w niej tak wiele różnorodnych emocji, co po prostu uwielbiam. Fajnym zabiegiem było to, że Pani Graves napisała tę książkę z dwóch punktów widzenia i opisała też życie tej dwójki w czasie kiedy studiowali. Tak więc ta opowieść podzielona jest na przeszłość i teraźniejszość, dzięki czemu czytelnik nie gubi się w fabule. W tej pozycji poruszanych jest kilka ważnych tematów, przez które historia Anniki i Jonathana jest naprawdę piękna i w stu procentach zgadzam się z Colleen Hoover, że ostatnie trzydzieści stron wbija w fotel. Bardzo podobało mi się to, jak autorka przedstawiła więź emocjonalną pomiędzy dwójką głównych bohaterów, która naprawdę chwyta za serducho. Annika niej jest przedstawiona jako pusta laleczka tylko dziewczyna, która zmaga się z pewną chorobą, przez którą jest, jaka jest. Kiedy wszystko się w jej życiu sypie, to właśnie ta jej odmienność staje się jej siłą.
Nie będę Wam już nic więcej pisała na temat tej historii, bo musicie po prostu przeczytać ją sami.

Podsumowując “Dziewczyna, którą znał” to nietuzinkowa i fascynująca historia o bezwarunkowej miłości. Autorka Was zabierze w podróż, która na długo zostanie w Waszej pamięci. Naprawdę z całego serca Wam polecam tę historię, bo wierzę, że Wam się spodoba tak samo, jak i mnie :)

Kasia

Za egzemplarz do recenzji i możliwość objęcia patronatem medialnym tę pozycję dziękujemy Wydawnictwu NieZwykłemu.

Wydawnictwo NieZwykłe

czwartek, 25 lipca 2019

Kochani już za niecały miesiąc będzie miała miejsce premiera najnowszej powieści Ewy Pirce - "Dopóki nie zajdzie słońce"!! A my wpadłyśmy na pomysł, że raz w tygodniu damy Wam jeden rozdział, abyście złapali smaczek na tę genialną powieść!! Dziś zachęcamy do przeczytania prologu!! :D Pokażcie jak bardzo na nią czekacie!! ;) 


PROLOG

Staję się niespokojny, kiedy jest ciemno.
– Jackal, na zewnątrz jest dwóch czarnych, uzbrojeni po zęby – rozbrzmiał w słuchawce głos
Snake’a.
– Gdzie Iron i Smokey? – zapytałem, od razu ruszając w górę mahoniowych schodów.
– Tony zabezpiecza wejście, a Smokey osłania twoją dupę.
Usłyszałem charakterystyczny dźwięk przeładowywanej broni. Kolejna dawka
adrenaliny rozpaliła mi żyły. Kochałem to uczucie.
– U ciebie czysto?
– Sprawdzam – rzucił krótko Snake.
– Nie mamy czasu. – Rósł we mnie niepokój. – Nie podoba mi się, że nie ma tu żadnej
służby. – Westchnąłem. – Ani jednego białasa. Usuń przeszkodę i wracaj, a ja…
Nie dokończyłem, ponieważ przerwało mi soczyste przekleństwo.
– Snake, jesteś tam? Snake? Kurwa, odezwij się! – warknąłem, mając nadzieję, że nic
złego się nie stało.
Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kamizelki, aby wyjąć telefon, i spojrzałem na
monitor. Nadajnik Snake’a był wyłączony, co oznaczało tylko jedno – Snake nie żył.
Puściłem wiązankę niewybrednych bluzgów, wyłączyłem adapter i podążyłem
korytarzem w lewo. Człowiek, którego miałem się pozbyć, był jednym z naszych
najcenniejszych łączników z Mossadem. Pokładaliśmy w nim duże nadzieje, ale zdradził.
Przez niego zginęło siedmiu agentów amerykańskiego wywiadu. Coraz wyraźniej
uwidaczniał się fakt, że on i reszta jego pobratymców nie byli naszymi sprzymierzeńcami.
Świadczyły o tym poderżnięte gardła naszych ludzi, co zostało udokumentowane na
zdjęciach, wysłanych zarówno do naszej agencji, jak i do rodzin zabitych. Obok takich
sytuacji nie przechodziliśmy obojętnie, to nie było coś, co agencja potrafiła wybaczyć.
Istniały przecież jakieś granice. Znacznie je naruszono, a do mnie należało zlikwidowanie
zdrajcy.
Willa, w której się znajdowaliśmy, była pogrążona w ciszy. Zbyt nienaturalnej.
Czułem, że kryło się za tym coś złego. Moja intuicja jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Nie
miałem więc powodów, by teraz jej nie zaufać.

Kiedy skierowałem kroki ku mieszczącemu się w prawym skrzydle budynku
pokojowi, na zewnątrz padły strzały.
– Dostałem, chłopaki – usłyszałem w słuchawce stłumiony głos Irona. Zawahałem się.
– Jest ich dwóch przed wejściem i widzę kogoś biegnącego od strony ogrodu.
– Spieprzaj stamtąd! – rozkazałem, budząc się z chwilowego odrętwienia.
Iron zaśmiał się smutno, zanim zasyczał z bólu.
– Nie z dziurą w nodze, szefie. Powiedz Annie, że ją kocham.
– Iron, nie ruszaj się, już do ciebie idę. – Odwróciłem się szybko z zamiarem
udzielenia mu wsparcia.
– Powiedz jej! – zażądał drżącym, pozbawionym nadziei głosem.
– Powiesz jej osobiście – zagrzmiałem, starając się nie zdradzić przyczajonej we mnie
rezygnacji.
Miałem świadomość, że istniało naprawdę małe prawdopodobieństwo dotarcia do
niego na czas.
– Sam, proszę…
Zakląłem.
– Powiem, ale nie waż się, kurwa…
– Nie weźmiecie mnie, skurwiele, żywcem! – krzyknął Iron, po czym zaświszczały mi
w uchu odgłosy strzelaniny.
– Iron? Iron?!
– Zostaliśmy we dwóch, bracie – odezwał się ze znużeniem Smokey. – Przykro mi.
– Jak u ciebie? – Przełknąłem gromadzącą się w gardle wściekłość. Przeżywanie,
rozpacz i żałobę musiałem odłożyć na później.
– U mnie czysto i cholernie mi się to nie podoba. Ktoś wsadził nas na minę. Dlaczego
wysłali nas na pewną śmierć?!
– Nie wiem, kurwa. – Sam zadawałem sobie to pytanie. – Ale wierz mi, gdy
wyjdziemy z tego gówna, to się dowiem. Uważaj na siebie, ja jestem u celu.
– Musimy się wycofać! – sapnął. – Nie damy rady…
Wyłączyłem słuchawkę, chcąc się skupić. Nigdy nie porzuciłem misji i tym razem
również nie zamierzałem tego zrobić, a to jego pieprzenie mnie wkurwiało.
Stanąłem przed drzwiami gabinetu i wytężyłem słuch. Ktoś znajdował się w środku.
Dźwięk zza ściany był zakłócony, ale go słyszałem. Sięgnąłem do klamki i lekko ją
nacisnąłem. Pchnąłem drzwi i wpadłem do środka, trzymając w dłoni gotową do oddania
strzału broń.

– Kurwa.
Karil siedział na fotelu z rękoma przywiązanymi do podłokietników, głowę miał
przymocowaną do jego oparcia. Z gardła sączyła mu się krew, a cała koszula i biurko
zabrudzone były gęstą czerwoną cieczą. Rzęził, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami.
Dopiero po chwili się zorientowałem, że nie miał powiek. Tyle razy spotkałem się już z
czymś takim – sam obcinanie powiek wykorzystywałem jako jedną z tortur – że nie robiło to
na mnie najmniejszego wrażenia. Ot, widok jak każdy inny.
Kiedy moje uszy wychwyciły odgłos czyichś kroków, cofnąłem się pod ścianę.
Karilem targały konwulsje. Z ust wypływała mu piana. Po co mieliby go otruć, skoro
wiedzieli, że i tak umrze? Nie miałem pojęcia, co o tym wszystkim myśleć.
Nagle usłyszałem jakieś głosy. Izraelczycy.
Ja pierdolę, mieliśmy przejebane.
Wziąłem głęboki wdech, włączając ponownie słuchawkę.
– Jackal, to nie jest pierdolony Battlefield – zaczął się ciskać Smokey od razu po
nawiązaniu połączenia. – Spieprzaj stamtąd! Wiedzą o naszej akcji, kurwa. Zdradził nie Karil.
– Wiem – odszepnąłem, ignorując jego prośbę. – Widzę go i potrzebuję wsparcia.
Zrobiłem kilka kroków w tył i schowałem się za szafką, przylegając ściśle do ściany.
– Za dwie minuty dotrą Eagle i Crow. Nie wychylaj się – poprosił z rezygnacją
Smokey.
Nie zdołałem nic odpowiedzieć, bo do gabinetu wpadł zamaskowany facet. Jeszcze
mnie nie zauważył. Podszedł do biurka. Nim zgarnął z blatu jakieś dokumenty, splunął na
Karila.
Przewiesiłem karabin przez ramię i złapałem za swojego niezawodnego cutlera.
Ruszyłem bezszelestnie w stronę sukinsyna. Znalazłszy się tuż za nim, wbiłem mu ostrze w
lewą nerkę. Dzięki temu nie był w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Ścisnąłem jego
głowę i szarpnąłem nią mocno, odpowiednio skręcając, by zaraz usłyszeć doskonale mi znane
chrupnięcie. Wyciągnąłem z bezwładnego ciała nóż, po czym pozwoliłem truchłu opaść na
ziemię.
– Jeden mniej – powiedziałem do słuchawki, wycofując się do drzwi.
– Nie dasz rady w pojedynkę – syknął Smokey. – Do kurwy nędzy, życie ci niemiłe?!
– Mam kolejnego – wyszeptałem i znowu zakończyłem połączenie.
Powoli zakradłem się do przeciwnika. Ten był bardziej czujny i nim zdążyłem
zaatakować, krzyknął głośno, żeby ostrzec resztę. Automatycznie wbiłem mu nóż w serce,
przekręcając go dla wzmocnienia efektu. Kiedy na korytarzu zapanował chaos, wpadłem do
pokoju za moimi plecami. Niemal się przewróciłem o rozciągnięte na podłodze ciało. Żona
Karila leżała w kałuży krwi, a niedaleko niej – ciało ich trzynastoletniego syna.
– Pieprzone bestie – warknąłem na widok dziecięcego pokoju, który musiał należeć do
Sari, trzyletniej córki Karila.
Różowe ściany skropione były krwią, wokół walały się zdewastowane meble,
zniszczone ubrania i zabawki.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu w poszukiwaniu dziewczynki. Nie dostrzegłszy jej
ciała, poczułem ulgę. Widok trzylatki z podciętym gardłem nie był czymś, co zniósłbym ot
tak, zwłaszcza że miałem siostrę w tym samym wieku. Gdzie jesteś, mała? – zapytałem w
myślach, przedzierając się przez pobojowisko. Najpierw zajrzałem pod łóżko, potem do szafy.
Na darmo.
Odgłos kroków stawał się coraz wyraźniejszy. Z nożem w pogotowiu przysunąłem się
do drzwi. Ktoś chwycił za klamkę i przekręcił ją delikatnie. Wsunąłem cutlera w cholewkę
buta, a w zamian wyjąłem zza paska glocka, którego cicho odbezpieczyłem. Kiedy drzwi się
otworzyły, wycelowałem przed siebie. Odetchnąłem, gdy rozpoznałem blond czuprynę.
– Eagle, kurwa, już byłoby po tobie. – Wciągnąłem go szybkim szarpnięciem do
środka.
– Widzę cię, mordeczko, więc spokojna twoja rozczochrana. – Pomachał mi przed
oczami swoim GPS-em.
– Mogłeś mnie ostrzec, że się zbliżasz.
– Zrobiłbym to, gdybyś, kurwa, nie wyłączył słuchawki. Wiesz, jakie to
niebezpieczne.
Nawet przez wielkie gogle widziałem w jego spojrzeniu wyrzut.
– Dobra, nieważne. – Miał rację, ale nie zamierzałem mu jej głośno przyznać. – Mów,
jak wygląda sytuacja z twojej strony.
– Czterech na zewnątrz, z czego dwóch zdjął Iron.
– Co z nim?
Eagle pokręcił głową, nie odpowiadając. Nie musiał, wiedziałem, co to znaczy.
– Okej. – Przytaknąłem sztywno. – A jak reszta?
– Snake’a też chyba straciliśmy. Jesteśmy tylko my, Crow i Smokey. Z tego, co wiem,
w domu jest jeszcze sześciu.
– Więc zostało czterech. Dwóch zdjąłem.
Sięgnąłem do słuchawki, żeby nawiązać połączenie z resztą załogi.

– Smokey, Crow, zajmijcie się tymi na zewnątrz. Macie wyczyścić teren. Ja i Eagle
przejmujemy dom. Nie żyje cała rodzina Karila prócz trzyletniej Sari, musi tu gdzieś być.
Znajdziemy ją i spierdalamy.
– Dobra. Bądźcie ostrożni.
– Jak zawsze – zapewniłem. – Ja biorę lewą stronę, ty prawą, uważaj na dzieciaka –
rzuciłem pod adresem Eagle’a.
Skinął głową na znak, że zrozumiał rozkaz. Otworzył drzwi i ostrożnie wyszedł na
korytarz. Miałem iść za nim, ale bez ostrzeżenia wycofał się do pokoju.
– Co jest, kur…
Urwałem, ponieważ napotkałem wycelowaną w moje czoło lufę karabinu. Dwóch
ciemnoskórych mężczyzn uśmiechało się zwycięsko, bełkocząc coś po arabsku.
Uniosłem powoli ręce, szacując nasze szanse. Wiedziałem jedno: tak czy inaczej,
zginiemy, co jednak nie znaczyło, że mieliśmy poddać się bez walki.
– Kiedy dam znak, atakuj – powiedziałem do swojego kompana i od razu oberwałem
kolbą w skroń.
Czułem, jak pęka mi skóra, a ciepła krew spływa po twarzy. Nie dane mi było
„napawać się” bólem. Napastnicy porozumieli się w swoim języku, a następnie, popychając
nas lufami, zaprowadzili piętro niżej do jednego z pokoi, przed którym dostrzegłem kolejnych
dwóch uzbrojonych facetów. Jeden z nich splunął nam pod nogi, ukazując rząd pożółkłych,
wybrakowanych zębów. Gwałtownie wepchnięto nas do środka. Gdybyśmy nie byli tak
rosłymi skurczybykami, wylądowalibyśmy na podłodze.
– Proszę, proszę – przywitał nas znajomy głos. – Daliście się tak cholernie łatwo
wmanewrować.
Kiedy uniosłem wzrok, ujrzałem siedzącego na skraju biurka Snake’a. Człowieka, z
którym uczestniczyłem w niejednej akcji, któremu ufałem i powierzałem życie za każdym
razem, gdy szliśmy w bój. Człowieka, którego uważałem za brata.
Zabulgotało mi w żołądku, a żółć podeszła do gardła.
– Ty skurwielu – wypluł z siebie z obrzydzeniem Eagle i rzucił się w jego kierunku.
Snake bez wahania wyciągnął broń i strzelił mu w kolano. Eagle upadł na ziemię,
skomląc z bólu.
– Nie tak szybko, ptaszynko. – Zaśmiał się zdrajca. – Jak na tak doświadczonego
agenta jesteś cholernie głupi, Samuelu. – Spojrzał na mnie, bawiąc się zabranym mi wcześniej
nożem. – Niezły, zawsze chciałem go mieć. – Pogładził ostrze, kalecząc przy tym palec.

Zebrałem się w sobie, żeby nie pokazać nawet najmniejszych emocji. Musiałem
zachować zimną krew, choć rozsadzała mnie żądza mordu.
– To nie zabawka dla takich cip jak ty. – Nie posądzałem się o spokój, który
towarzyszył moim słowom.
Uraziłem go, co zobaczyłem w wyrazie jego parszywej gęby. Właśnie na tym mi
zależało. Nie cieszyłem się jednak długo swoim małym sukcesem. Snake wstał, podszedł
bliżej i patrząc mi prosto w oczy, wbił ostrze w moje ramię. Zacisnąłem mocno szczękę, by
nie okazać słabości, a i tak z mojego gardła dobył się jęk bólu. Przycisnąłem dłoń do rany,
żeby choć trochę zatamować krwawienie.
– Chcesz powiedzieć coś jeszcze? – zapytał Snake, wycierając nóż o rękaw mojego
munduru.
Oddychałem głęboko, przeszywając go nienawistnym wzrokiem. Skuliłem się
nieznacznie, niby z bólu, a tak naprawdę rzuciłem szybkie spojrzenie za siebie, aby obadać
sytuację. W pomieszczeniu znajdowało się trzech dżihadystów i Snake. Dałbym im radę.
Musiałem myśleć szybko, cholernie szybko.
– Chcę wiedzieć, gdzie przewieziono złapanych ostatnio izraelskich agentów – zażądał
informacji Snake.
– Nie wiem, o czym mówisz – odparłem beznamiętnie.
Rzucił mi diabelski uśmiech, po czym zwrócił się do swoich towarzyszy w ich
ojczystym języku. Nie miałem pojęcia, że tak dobrze zna środkowosyryjski dialekt. Tak samo
jak nie wiedziałem, że działa na dwa fronty.
Nie upłynęła nawet minuta, kiedy chwycono mnie za bety i popchnięto bliżej ściany,
gdzie zwisał hak z grubym sznurem. Przeoczyłem go wcześniej. Szarpnięto mną, a następnie
przywiązano do nadgarstków pęta, naciągając je tak mocno, że moje naprężone ręce
zapłonęły żywym ogniem.
– Brakuje krzyża. Byłby idealny obraz – zadrwił Snake i podszedł do mnie szybkim
krokiem. Utkwił wzrok w moich oczach, które pozostały bez wyrazu, choć rana w ręce
pulsowała, a napięte mięśnie paliły. – Podaj mi miejsca.
– Nie znam.
Rozciął mi kamizelkę, bluzę i termoaktywną koszulkę. Wiedziałem, co planuje zrobić.
Sam go szkoliłem.
– Byłeś dobrym nauczycielem, Jackal.
– Szkoda, że ty byłeś dobrym uczniem – pyskowałem zamiast trzymać dziób na
kłódkę.

Cały ja.
– O tym przekonasz się na własnej skórze. – W jego spojrzeniu zalśnił błysk
wściekłości, świadczący o tym, że ponownie go uraziłem. – Od zawsze lubiłem patrzeć, jak
kwas wypala w ciele dziury. Podobało mi się, gdy z jego pomocą wyciągałeś informacje.
Sięgnął za siebie. W jego ręce pojawiła się metalowa strzykawka. Pomachał mi nią
przed oczami.
Będzie kurewsko bolało – skwitowałem w myślach. Mimo to nawet się nie
zająknąłem, kiedy wstrzykiwał mi pod skórę żrącą substancję. Ani wtedy, gdy zaczęła
działać, siejąc spustoszenie w moim organizmie.

***

Kilka godzin później odchodziłem od zmysłów. Moja klatka piersiowa była jedną wielką
ziejącą raną. Ból doprowadzał mnie do obłędu. Nie zamierzałem niczego wyjawiać, dlatego w
duchu szykowałem się na śmierć. Eagle leżał nieprzytomny pod przeciwległą ścianą, stracił
cholernie dużo krwi i obawiałem się najgorszego.
– Imponujesz mi, kurwa. Serio, facet, jesteś genialny. – Bardziej czułem, niż
widziałem, że Snake przechadzał się przede mną w tę i z powrotem.
– Pierdol się! – jęknąłem, nie mając sił, by podnieść głowę i na niego spojrzeć.
– Znajdę na ciebie sposób – zagroził.
Potem powiedział do swoich ludzi coś, czego nie zrozumiałem. Chwilę później
runąłem na ziemię jak worek ziemniaków.
Ciało paliło mnie i pulsowało, czułem każdy mięsień i kość, oddychanie sprawiało mi
niemiłosierny ból. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji byłaby śmierć, nie poddawałem się
jednak. Na przemian traciłem i odzyskiwałem przytomność.
– Sam! Sam, kurwa, obudź się! – dotarł do moich uszu czyjś niewyraźny głos.
Uniosłem powoli powieki i natrafiłem na rozmytą twarz Crowa. Kącik ust powędrował mi
nieco do góry. – Zabieramy was stąd – oznajmił, zarzucając sobie moje ramię na szyję i
próbując pomóc mi się podnieść.
Zacisnąłem wargi, żeby nie skrzywić się z bólu.
– Sześciu – wyjąkałem.
Przez moje ciało przepłynęła fala ognia. Opadłem bezwładnie do tyłu, na co Crow
wypuścił serię bluzgów.
– Dwóch zdjęliśmy.
– Snake… – wydukałem ostatkiem sił.
– Chyba nie żyje. Nie możemy go namierzyć.
– Nie… on…
– Nic nie mów. Zajmiemy się wszystkim. Kurwa, kto cię tak urządził? Zaraz dam ci
coś, co uśmierzy ból.
Nie zdołałem już nic powiedzieć. Opadły mi powieki, a umysł pogrążył się w
ciemności, odcinając mnie od wypełniającej każdą komórkę mojego zmasakrowanego ciała
agonii.

Ocknąłem się, słysząc strzały i krzyki. Potrząsnąłem głową, starając się skupić na sytuacji
wokół. Zlekceważyłem ból, który zapewne był i tak niczym w porównaniu z tym, co działoby
się, gdybym nie dostał solidnej dawki morfiny. Przeklinający Crow z wbijaną mi w brzuch
igłą stanowił moje ostatnie wspomnienie.
Teraz stał przede mną, mierząc z broni do Snake’a, kryjącego się za rozdygotaną ze
strachu dziewczynką.
– Puść, kurwa, to dziecko, pierdolony zdrajco! – zażądał Crow.
Przeniosłem spojrzenie z jego pleców na przerażoną twarz dziewczynki. Kiedy jako
tako wróciła mi świadomość, rozpoznałem w niej Sari. To był bodziec, który zmusił mnie do
działania. Odsunąłem ból na bok. Wyostrzył mi się wzrok, chociaż przesłaniała go chęć
mordu.
– Gdzie masz drugi pistolet? – wychrypiałem pod adresem przyjaciela.
Zerknął na mnie szybko przez ramię.
– Ty… Jak?
Zarejestrowałem niedowierzanie w jego głosie.
– Gdzie? – warknąłem.
Sięgnął za plecy i rzucił mi swojego glocka. Odbezpieczyłem go i podczołgałem się
na przedramionach bliżej. Skierowałem lufę na byłego współtowarzysza broni.
– Umrzesz szybko, Snake, pod warunkiem, że wypuścisz dziecko – wysyczałem przez
zaciśnięte zęby.
– Jedyną osobą, która dziś umrze, będziesz ty, Jackal – odparł spokojnie, choć
wymachiwał pistoletem na prawo i lewo, co świadczyło o jego zdenerwowaniu.
– Puść dzieciaka – powtórzyłem.
– Wiesz, co jest w tym wszystkim najlepsze? – Zaśmiał się szaleńczo, gładząc wolną
ręką ciemne włosy Sari. – To ty ją zabijesz, nie ja.
Wycelowałem broń w jego głowę, lecz z powodu tego, że trzymał przed sobą
dziewczynkę, nie miałem możliwości wykonania czystego strzału, jeśli nie chciałem jej
zranić.
– Na każdej wojnie są ofiary, Sam – przypomniał mi Crow.
Pewnie zauważył, że się wahałem.
– Nie – zaprzeczyłem, zanim zdecydowałem się na strzał.
Kula, która wyleciała z mojej lufy, drasnęła jedynie lewy bok twarzy Sari, rozrywając
ucho Snake’a. Wrzasnął, wypuszczając z objęć dziecko.
Crow rzucił się do przodu, chwycił małą, by ją od niego odciągnąć, i przekazał ją
mnie. Nie musieliśmy porozumiewać się słowami, żeby przewidzieć swoje kolejne ruchy.
Działaliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna.
– Już w porządku. – Niezdarnie pogładziłem Sari po główce.
Drżała w moich ramionach jak osika, przeżywając tak wielki dramat, ale nawet jedna
łza nie wypłynęła jej z oczu. Była twardsza niż niejeden dorosły facet. Podziwiałem ją za to.
Odwróciłem się szybko, żeby ocenić sytuację. Snake wkładał właśnie do ust małą
fiolkę.
– Nie ma, kurwa, mowy! – syknąłem.
Odepchnąłem dziecko pod ścianę. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się wstać,
lecz wiedziony furią, dopadłem do zdrajcy i z całej siły zacząłem ściskać jego policzki,
powstrzymując go od przełknięcia trucizny.
Snake zaczął rechotać jak wariat. Wiedziałem, że moje wysiłki były daremne.
– Pieprzony tchórz! – Zawrzałem, wymierzając mu cios pięścią.
– Jackal – zacharczał. – Jest coś jeszcze, pieprzony skurwielu. Mam dla ciebie ostatni
prezent.
Choć śmierć wisiała nad nim z przyszykowaną kosą, jego przekrwione oczy błyskały
triumfem.
– Sądzisz, że ci uwierzę, sprzedajna kurwo?!
– Tik-tak, tik-tak… – odliczał, zaczynając się dusić.
– Zdychaj, Snake, zdychaj w cholernych męczarniach.
Puściłem go, runął z impetem na podłogę, gdzie zaczął się wić jak prawdziwy wąż.
Przytrzymując się ściany, dotarłem do skulonej Sari.
– Zabijesz ją… – wydusił z siebie. – A jeżeli tego nie zrobisz, zginą setki ludzi. Ona
jest zapalnikiem… – charczał. Z ust wypływała mu biała piana. – Jeśli jej serce… Jeśli ono
przestanie bić… bomba przestanie tykać… Tik-tak…
– Bomba, kurwa?! Sądzisz, że uwierzę w ten twój bełkot?
– Albo ona, albo setki innych… – Kolejna tura opętańczego śmiechu opuściła gardło
Snake’a. Dusił się przy tym własną śliną. – Tik…
– Jaka bomba, skurwielu?! – Crow przyklęknął obok niego. Ujął w garść jego włosy i
szarpnął kilkakrotnie. – Jaka?! – powtórzył, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Ciało Snake’a zesztywniało, po czym rozluźniło się i opadło bez życia na ziemię.
– Samuelu, jeśli to prawda…
– To nie może być prawda. Nie uwierzymy chyba komuś takiemu jak on? –
zaoponowałem, jednak coś w głębi duszy mi podpowiadało, że groźba tego judasza mogła
okazać się prawdziwa.
– Spójrz na to. – Crow wskazał głową na coś za mną.
Odwróciłem się, a moje spojrzenie spoczęło na drżącej dziewczynce. Na jej klatce
piersiowej widniała niewielkich rozmiarów rana z czterema szwami, której do tej pory nie
zauważyłem. To oznaczało tylko jedno – dziecko miało wszyty pod skórę ładunek
wybuchowy, który ktoś mógł w każdej chwili zdetonować, by wysadzić tę wioskę oraz
prawdopodobnie wszystkie okoliczne. Mieliśmy przejebane. Całkowicie.
– Może dlatego jej nie zabili? – zapytał retorycznie Crow. Odsunął się od trzylatki i
zaczął uruchamiać nadajnik, żeby połączyć się z naszymi ludźmi. – Muszę to zgłosić…
– Nie! – powstrzymałem go.
Miałem naprawdę kiepskie przeczucia.
Siedziałem w bezruchu. Sari musiała pojąć, że dzieje się coś złego, bo wreszcie
zapłakała. To wcale nie ułatwiało mi podjęcia decyzji. W końcu przysunąłem się do niej i
wziąłem w ramiona.
– Będzie dobrze – wyszeptałem, a mała przywarła do mnie, obejmując mnie rączkami,
i łkała mi cicho w pierś.
– Nie możemy ryzykować. Wybacz – oświadczył stanowczo Crow, a następnie
skontaktował się z górą.
Słyszałem, jak zdaje sprawozdanie. Skończywszy, podał mi słuchawkę.
– Misja zakończona, możemy wracać – burknąłem, kiedy zabrzęczało mi w uchu.
– Nie do końca, Jackal. Wiesz, co należy zrobić, nie możemy ryzykować – powiedział
stanowczo pułkownik Frost.
Na myśl o tym, co stanie się z Sari, jeśli im na to pozwolę, skurczyło mi się boleśnie
serce.
– To jeszcze dziecko.
– Jedno w obliczu setek. Prezydent rozkazał zlikwidować zagrożenie. Ona jest tym
zagrożeniem. Agencie, znasz zasady, wiesz, czym grozi niesubordynacja. Pamiętaj, że
chronisz swój kraj i jego obywateli. Czasami trzeba poświęcić jednostkę dla życia tysięcy. To
rozkaz. Za piętnaście minut budynek zostanie zrównany z ziemią. Liczę, że nie zawiedziesz.
Po tym kategorycznym wywodzie Frost się rozłączył, nie pozostawiając mi miejsca na
dyskusję.
To był jeden z momentów, gdy nienawidziłem tego, czym się zajmowałem. Złość
mieszała się z psychicznym cierpieniem, silniejszym od fizycznego. Krew szumiała mi w
uszach, a serce galopowało z zastraszającą prędkością. Czułem przerażenie, jakiego do tej
pory nigdy jeszcze nie doświadczyłem. Oddychając głęboko, przymknąłem oczy, żeby
zgromadzić w sobie resztkę sił i wznieść mur, mający odgrodzić mnie od buzujących w moim
wnętrzu uczuć.
– Spieprzaj, Crow – syknąłem.
– Zostanę.
– Wypierdalaj, bo wpakuję ci kulkę między oczy.
Podniosłem broń i w niego wycelowałem. Nie groziłem jeszcze żadnemu z moich
kompanów. Wyglądało na to, że postradałem rozum.
– Muszę się upewnić…
– Nigdy, kurwa, nie zawiodłem. Zawsze wykonuję rozkazy. Tak będzie i tym razem.
Już siebie nienawidziłem.
Skinął głową. Wyglądał, jakby chciał coś jeszcze dodać, lecz dał sobie spokój.
– Przykro mi, Sam. Naprawdę. – Westchnął ciężko.
– Wyjdź.
Odwróciłem od niego wzrok. Spojrzałem na wtuloną we mnie Sari.
– Chcę do mamusi – wymamrotała w znanym mi języku, kuląc się bardziej na moich
kolanach. – Zaprowadzisz mnie do mamusi? – Uniosła główkę i popatrzyła na mnie
zaczerwienionymi od płaczu wielkimi oczami.
Przełknąłem twardą gulę, która zatykała mi gardło, i smutno uśmiechnąłem się do
trzylatki.
– Zabiorę cię do niej, ale najpierw zamknij oczka i się zdrzemnij. Posiedzę z tobą
chwilę i zaraz się z nią zobaczysz, dobrze? – mówiłem najłagodniej, jak potrafiłem.
– Dobrze, wujku.
Delikatny uśmiech rozciągnął jej idealne usteczka. Oparła główkę na moim
poranionym torsie.
Nie czułem fizycznego bólu, to moje wnętrze pękało z rozpaczy. Pogładziłem Sari po
włosach, wyciągając jednocześnie z kieszeni strzykawkę z trucizną. Przed oczami galopowały
mi przedstawiające moje rozradowane młodsze siostry obrazy. Zamrugałem szybko, żeby się
ich pozbyć, po czym wciągnąłem głęboko powietrze.
– Śpij dobrze, cukiereczku – szepnąłem, zanim nacisnąłem tłok strzykawki.
Samotna łza stoczyła się po moim policzku, wpychając mnie w ramiona śmierci.

środa, 24 lipca 2019


Kochani to już dziś!! Premiera naszego wspaniałego patronatu M.S.Willis - "Dla Ellison"!! Z tej okazji mamy dla Was na zachętę prolog oraz 3 pierwsze rozdziały tej powieści!! :)
Przyjemnej lektury :) 



Prolog

-2064-

Gdy Hunter McCormick spokojnie stąpał ścieżką w kierunku podium, audytorium wypełniały
lekkie brzęczenie kieliszków, cichy kaszel i pomruki. Każdy krok rezonował w starych kościach, co
przypominało mu, jak wycieńczony stał się przez długie lata swojego życia.
Gdy dotarł do schodów prowadzących na scenę, mentalnie przygotowany do wygłoszenia
przemowy, stawiał jedną stopę przed drugą, wchodząc po schodkach. To tutaj postanowił ujawnić
inspirację swoich osiągnięć. Chciał okłamać widownię, nakarmić ją bezużytecznymi medycznymi
szczegółami oraz wspaniałą wizją swojego osiągnięcia, ponieważ wiedział, że żadna osoba w tym
pomieszczeniu nie uwierzy w prawdę. W to, że prosta dziewczyna z podupadłego miasteczka
nieświadomie doprowadziła do największego medycznego osiągnięcia stulecia.
Wspomnienia słonecznych dni spędzonych na wędrówkach oraz wędkowaniu obudziły się
w jego myślach i maltretowały umęczoną duszę, gdy wchodził po schodach. Uśmiech tak jasny, że
mógł oświetlić najciemniejszą noc, rozjarzył się w umyśle, przywołując podobny wyraz na jego
twarz. Stare, popękane wargi nie mogły się powstrzymać od unoszenia ku górze na wspomnienie o
niej.
Po wejściu na podium Hunter położył postrzępione kartki z przemową na gładkiej
drewnianej powierzchni. Widzowie znieruchomieli, zapadła cisza. Wszyscy siedzieli niemal
niewzruszeni, czekając na to, co Hunter ma do powiedzenia. On natomiast, przeglądając
wydrukowane litery, słowa i zdania standardowego, medycznego bełkotu, potrząsnął naprędce
głową, po czym zmiął notatki, a następnie przerzucił je przez ramię. Zwracając się znów w stronę
widowni, odchrząknął. Przygotowywał się, by opowiedzieć całej sali o osobie, która zainspirowała
go do wszystkiego, co zrobił.
– Przygotowałem przemowę. – Głos mu się załamał. Wiek zbierał żniwo na niegdyś
mocnych strunach głosowych. – W tej przemowie była paplanina lekarza, który wynalazł lekarstwo
na jedną z najokrutniejszych chorób znanych człowiekowi. Były to starannie przygotowane słowa
na temat nauki, dążenia do wyleczenia i zniszczenia choroby, o tym, jak wpływa ona na zdrowie
pacjenta, jego dobre samopoczucie, życie jego oraz rodziny. – Przerwał, zbierając siły, by się nie
rozkleić podczas wspominania jej. – Ale… te słowa nie miały znaczenia. Żadna z tych rzeczy nie
była powodem, dla którego pracowałem tak ciężko i toczyłem walkę przez te wszystkie lata.
Publiczność czekała, bo Hunter śmiał się do siebie, wspominając blondynkę spoglądającą na
niego spode łba. Tę, która obserwowała go oczami bezkresnymi jak niebo. Zwrócił znów uwagę na
widownię i rozpoczął przemowę:
– Nazywała się Ellison James… i była największą suką, jaką spotkałem w swoim
życiu. – Przerwał, czekając aż zbiorowe westchnienia ucichną w całym pomieszczeniu. Dopiero
wtedy zamierzał przejść dalej.
Machnął ręką.
– Nie bądźcie zszokowani moją szczerością. Gdyby El była dziś z nami, zgodziłaby się z
tym. – Znów się zaśmiał, nie mogąc zachować poważnej miny, gdy myślał o kobiecie, którą
kochał. – Miała gotową odpowiedź na wszystko i zazwyczaj mi się to nie podobało. Ale była też
niewiarygodną osobą. Dbała o ludzkość, była oddana naturze i mocno wierzyła w to, że ludzie
powinni używać swoich zdolności nie tylko dla własnych korzyści, ale także by wspomóc innych.
Jego twarz spoważniała. Zmarszczył brwi gotowy opowiedzieć tę historię. Głos znów mu
się załamał, gdy wyznał:
– Jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego miliony ludzi zostaną teraz ocalone, będę z wami szczery
i przyznam, że jest tylko jedna, prosta odpowiedź… Dla Ellison.

Rozdział pierwszy

Pięćdziesiąt lat wcześniej

Otworzywszy szeroko oczy, ujrzałem przerażające promienie słońca, które w jakiś sposób
przedzierały się spomiędzy ciemnych zasłon do mojej sypialni. Pulsujący ból z tyłu głowy zmusił
mnie do refleksji, czy przypadkiem nie oberwałem kijem bejsbolowym, gdy byłem już zbyt
najebany, by to zauważyć. Pogrążone we śnie ciało mojej dziewczyny, Tiffany, ciążyło mi na
prawym ramieniu, a bijące od niej ciepło sprawiło, że skóra w tym miejscu lepiła się od potu.
Odwracając oczy od natrętnego światła, zawiesiłem wzrok na obracającym się śmigle wentylatora i
przylegających do niego kępkach kurzu. Pokój był duszny, a moje usta gorące i suche niczym
pustynia. Usiadłem, uwalniając ramię spod Tiffany, przez co bezlitośnie zwaliłem ją na podłogę.
– Co, do chuja, Hunter?! – pisnęła gniewnie bardzo wysokim, wwiercającym się w mózg
tonem. Wstała chwiejnie, pocierając łokieć, by uśmierzyć ból po upadku.
Powoli odwróciłem wzrok w jej stronę, nie mając nawet zamiaru ukrywać odrazy do
irytującego i skrzekliwego brzmienia jej głosu. Grymas niezadowolenia na zwykle idealnej twarzy
Tiff tylko pogłębił moje obrzydzenie. Przez noc jej mahoniowe włosy rozczochrały się, a makijaż
rozmazał. Gdy nie odpowiadałem, ruszyła w stronę łazienki. Pokazała mi środkowy palec,
zatrzaskując za sobą drzwi.
Właśnie ukończyłem liceum i rozpoczęły się wakacje. Mieszkałem w sporej wielkości
pensjonacie należącym do moich rodziców. Miałem szybki, niedorzecznie drogi samochód, gorącą
dziewczynę oraz stypendium, które w pełni pokrywało koszty studiów na ekskluzywnej uczelni, na
którą nie miałem zamiaru uczęszczać.
Jeśli mam być całkowicie szczery, miałem to wszystko gdzieś.
Od kiedy skończyłem trzynaście lat, czułem się znudzony życiem. W szkole wszystko
wydawało się dla mnie zbyt proste, bo byłem geniuszem. Kiedy sprawdzono moje IQ w sędziwym
wieku dziecięciu lat, zarządcy i nauczyciele skakali ze szczęścia, przekonani, że jestem
świadectwem ich umiejętności w… cóż, zarządzaniu oraz nauczaniu. To jednak nie było ich
zasługą, po prostu taki się urodziłem. Zawsze przewyższałem innych inteligencją, ale nie czułem się
z tym dobrze. W późniejszych latach wpłynęło to na moje decyzje odnośnie stylu życia. Zaczęło się
od alkoholu. Już gdy miałem czternaście lat, ukryty pod kocem odnajdywałem przyjemne otępienie
w dwunastopaku bądź flaszce. Ostatecznie to także mnie znudziło. Odkąd skończyłem szesnaście
lat, zacząłem eksperymentować z narkotykami i dziewczynami, stawiając sobie za cel
doświadczenie rubieży doczesnej egzystencji.
Przez większość życia cieszyłem się absolutną wolnością, z wyjątkiem comiesięcznego
wykładu na temat odpowiedzialności, który byłem zmuszany przecierpieć. Moi rodzice, zbyt zajęci,
by zainteresować się tym, co robię w wolnym czasie, traktowali oceny jako wskaźniki mojego
postępu i skalę swojego sukcesu rodzicielskiego. Byłem zachwycony, gdy odkryłem, że nie
zwracają na mnie uwagi. Dopóki miałem dobre stopnie i wytrzymywałem wykłady towarzyszące
moim największym wybrykom, mogłem robić cokolwiek tylko mi przyszło do głowy. Tak
właściwie to wyprowadziłem się z domu rodziców do pensjonatu, gdy miałem piętnaście lat, a oni
zauważyli to dopiero po dwóch.
Zmusiłem się, by wyjść z łóżka, podniosłem z podłogi dżinsy, po czym wcisnąłem się w
jedną nogawkę. Nie mogłem złapać równowagi, dlatego potrzebowałem kilku prób do tak prostej
czynność jak ubranie się. Pokój wciąż wirował, a pulsujący ból głowy wzmógł się, kiedy tylko krew
zaczęła płynąć żwawiej w moim ciele. Gdy w końcu poradziłem sobie ze spodniami, musiałem
natychmiast usiąść.
Trzymałem głowę w dłoniach, usiłując kontrolować ból nieustannie tłukący się po czaszce.
Jedynymi dźwiękami w pokoju były lekki gwizd powietrza z obracającego się wiatraka oraz stukot
przedmiotów z pomieszczenia obok, na których wyżywała się Tiffany. Kiedy cierpliwie czekałem,
aż wróci z łazienki, aby wyprosić ją z domu, zadzwonił telefon. Czy wyrzucając ją tak po prostu,
byłem dupkiem? Tak. Ale nic nie mogłem poradzić na to, że gdy miałem kaca, dźwięk jej głosu
stawał się dla mnie torturą. Nie chcąc otwierać oczu, po omacku dotarłem do szafki nocnej.
Wyciągając rękę po komórkę, zahaczyłem o kilka przedmiotów. Podtrzymując głowę jedną ręką,
odczytałem wiadomość, która przyszła od mamy.
„Natychmiast rusz swój tyłek do domu!”
– Kurwa! – To dwusylabowe słowo sprawiło, że moje pragnące wody gardło zaprotestowało
palącym bólem. Zmuszony raz jeszcze do wstania z łóżka, zatoczyłem się do drzwi łazienki,
naparłem na nie całym ciałem, a następnie zacząłem walić w pomalowane na biało drewno. Tiffany
otworzyła z taką szybkością, że niemal się na nią przewróciłem. Spojrzała na mnie swoimi
brązowymi oczami pełnymi pogardy. Krzyżując opalone ręce na sztucznych piersiach, wysunęła
nogę przed siebie, czekając na to, co mam do powiedzenia.
– Musisz już iść, mama chce się ze mną zobaczyć. – Chociaż drażniło mnie to, że musiałem
przejść teren posiadłości w jaskrawym słońcu, by spotkać się z mamą, cieszył mnie pretekst do
pozbycia się dziewczyny.
– Wszystko jedno, dupku. I tak wiem, że chciałeś, żebym poszła. – Wyprostowała się i
ruszyła, popychając mnie z powrotem na framugę drzwi. Zignorowałem ją. Przewróciłem oczami, a
później podszedłem do umywalki, chwyciłem za kurek, po czym wsadziłem głowę pod kran.
Czułem, że wszystko, co zjadłem, przez całą noc drapało moje wnętrzności, zmieniając mnie w
spragnionego kundla. Kiedy wreszcie udało mi się odkręcić kran, zacząłem językiem chłeptać
wodę, desperacko próbując nawilżyć odwodniony organizm. Po zaspokojeniu pragnienia
zakręciłem kurek, a następnie podniosłem wzrok na lustro. Moje zazwyczaj wyraziste niebieskie
oczy stały się mętne, a jasnobrązowe włosy sterczały w dość niechlujny sposób. Po szczegółowej
obserwacji mojego mizernego stanu zdałem sobie sprawę, że koniecznie muszę opróżnić pęcherz.
Sikałem chyba z piętnaście minut, zanim mogłem strzepnąć, a potem potoczyłem się bezwładnie z
powrotem do sypialni.
W kącikach moich ust pojawił się niewielki uśmiech , gdy zauważyłem, że Tiffany zniknęła.
Wiedziałem, że zobaczymy się w ciągu godziny i znów będzie mi zrzędzić, tak jak tylko ona
potrafi. Nie mogłem nic poradzić na to, że cieszyłem się tą chwilą wytchnienia. Nie kochałem
Tiff – nie wiedziałem nawet, czym jest miłość – ale mimo to odgrywałem swoją rolę w związku dla
seksu oraz statusu osoby spotykającej się z najgorętszą laską w szkole. Typowa popularna
dziewczyna; jej uroda była godna podziwu, inteligencja śmiechu warta, a przebywanie z nią
możliwe tylko jeśli się najebałem. Próbowałem z nią raz porozmawiać o ulotnej myśli, że życie to
coś więcej, że czegoś mi brakuje, że nam jako społeczeństwu umyka coś ważniejszego od nas
samych. W odpowiedzi roześmiała się, a po chwili odgarnęła włosy na plecy, mówiąc, abym dał
sobie z tym spokój, bo przecież jesteśmy bogaci i mamy wszystko. Od tego czasu nie próbowałem
już rozmawiać z nią na podobne tematy. Szybko założyłem pogniecioną koszulkę i okulary
przeciwsłoneczne, by przezwyciężyć ociężałość i móc wyjść ze słabo oświetlonego mieszkania na
rażące światło dnia. Gdy w pośpiechu przemierzałem budynek, coś zwróciło moją uwagę, ale nie
zastanawiając się, szedłem dalej. Pensjonat stał na szczycie wzgórza, za domem rodziców, co
przyjmowałem z wdzięcznością, gdyż pochyłe zbocze było znacznym ułatwieniem. Wiedziałem
jednak, że zemści się ono na mnie w drodze powrotnej. Po dotarciu do domu rodziców odrzuciłem
od siebie tę przykrą myśl. Przechodząc przez podwórko, ujrzałem matkę wpatrującą się w basen.
Ręce oparła na biodrach, a grymas na jej twarzy ostrzegał, że coś jest nie w porządku. Szedłem
powoli, zauważając, że rosnące niegdyś wzdłuż basenu krzewy leżały porozrzucane dookoła, a do
wody prowadził mokry szlak z liści oraz błota. Matka, zwróciwszy głowę w moim kierunku,
wskazała na coś ręką.
– Masz zamiar to wyjaśnić?
Patrząc we wskazaną stronę, zobaczyłem liście unoszące się na odbijającej światło tafli
wody. Wijące się strumienie brudu wirowały na powierzchni. Spojrzałem na matkę, wzruszając
ramionami.
– Wytłumaczyć co? Nie zniszczyłem tych jebanych krzewów.
Jej twarz wykrzywił grymas cierpienia. Chwyciła się za głowę.
– Spójrz DO wody.
Zrobiłem kilka niepewnych kroków do przodu i spojrzałem w dół, za krawędź basenu. Na
widok, jaki tam zastałem, zachwiałem się, wytrzeszczając szeroko oczy.
– Kurwa.
Ktoś, kto tylko przechodziłby obok i nie zajrzał do środka, z łatwością mógłby to przeoczyć.
Czarny kolor mojego BMW doskonale komponował się z lazurowymi kafelkami basenu, a gdy
promienie słońca sięgały wody, ledwie ocierając się o srebrzyste akcenty, sprawiały, że
chromowane elementy migotały.
Serce podeszło mi do gardła. Z trudem je przełknąłem. Chciałem, by wróciło na swoje
miejsce.
– Jak już pytałam, Hunter, CZY zechcesz wytłumaczyć, dlaczego twój SAMOCHÓD
znajduje się na dnie naszego BASENU?!
Otworzyłem usta, jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Stałem tak z rozdziawioną
gębą, zszokowany i upokorzony. Obróciwszy się na pięcie, spojrzałem na wzgórze, w kierunku
pensjonatu, i zdałem sobie sprawę z tego, co zwróciło moją uwagę zaledwie kilka chwil wcześniej.
Samochodu nie było tam, gdzie zwykle go zostawiam. Opony zdarły trawę na trasie, którą pokonał
pojazd, tocząc się w dół zbocza z taką prędkością, że przedarł się przez krzewy, po czym
wylądował na dnie basenu. Zamrugałem raz… i znowu… Odwróciłem się na spotkanie budzącego
grozę spojrzenia mamy. Zębatki w moim mózgu obracały się z maksymalną prędkością,
wypluwając ładunek bzdur w nadziei, że uspokoi to bestię tkwiącą w stojącej przede mną kobiecie.
– Ja pierdolę! Nie wierzę, że architekci i inżynierowie projektujący to miejsce nie
uwzględnili położenia basenu. To oczywiste, że zaprojektowanie podjazdu na szczycie zbocza,
które prowadzi do basenu, jest kiepskim pomysłem. Natychmiast powinnaś do nich zadzwonić, by
zażądać odszkodowania.
Oboje skrzyżowaliśmy ręce na piersiach. Ja w oburzeniu, a mama w absolutnej, czystej furii.
– Nie wciskaj mi kitu, Hunter! Jak to się stało? Auta nie jeżdżą same od tak. Czy zadałeś
sobie chociaż trud, gdy parkowałeś samochód po powrocie do domu zeszłej nocy?
Nie miałem zielonego pojęcia. Wspomnienia z poprzedniego wieczoru w najlepszym
przypadku były mgliste. Zabrałem Tiffany na imprezę do domu Ethana. Były tam czerwone,
plastikowe kubeczki oraz drobne prezenty zawierające narkotyki, jakich tylko dusza zapragnie.
Zaświtał mi pomysł – a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie byłem nawet pewien, jak wróciłem
do domu. Prowadziła Tiffany? Czy ja? To musiała być ona, ja nie zrobiłbym niczego tak
kretyńskiego.
– Tiffany odwiozła nas do domu zeszłej nocy. Musiała zaparkować za blisko pochyłości.
Lepsze rozplanowanie tego miejsca zapobiegłoby takiej sytuacji. To znaczy… Jaki fachowiec
umieściłby…
– Dość! – krzyknęła, unosząc ręce, po czym ruszyła w kierunku podwójnych szklanych
drzwi na tyłach domu. Dała mi znak, żebym wszedł za nią do środka. Kopnąłem leżący na ziemi
śmieć, schowałem ręce do kieszeni i poszedłem za matką. Gdy dotarliśmy do salonu, ojciec
rozmawiał przez telefon, przeglądając dokumenty chaotycznie porozrzucane na drewnianym stole.
Podniósłszy wzrok, gdy weszliśmy do pomieszczenia, powiedział szorstko do rozmówcy, że musi
kończyć. Odrzucił telefon na bok i wstał.
– Hunter, synu, to był ostatni raz. Tego ranka, gdy znaleźliśmy z mamą samochód w naszym
basenie, niemal ruszyłem do twojego domu, by sprać cię na kwaśne jabłko za tak
nieodpowiedzialny wybryk! Czy masz pojęcie, ile to mnie będzie kosztować?! Nowiuteńki
samochód! Nie wspominając już o uszkodzonej nawierzchni basenu! Co, do cholery, jest z tobą nie
tak?!
Wzruszyłem ramionami i odsunąłem się od ojca, by zwiększyć dystans pomiędzy mną a
jego gniewem. Spojrzałem mu w twarz, która przybrała już jasny odcień fioletu. Zauważyłem, że
włosy zdają się stawać mu dęba.
– To był wypadek…
– Wiesz co? Mam dość twoich wypadków, które są tylko i wyłącznie wymówką od twojego
kompletnego braku odpowiedzialności. Musisz, do jasnej cholery, dorosnąć, synu. Masz
dziewiętnaście lat, powinieneś ukończyć szkołę w wieku siedemnastu, ale nie chciało ci się
przemęczać i zaczynać życia na własny rachunek. Otrzymałeś stypendium na Harvardzie, ale nie
spodziewaj się, że z takimi nawykami pójdzie ci tam tak łatwo, jak w liceum. Musisz zacząć brać
swoje życie na poważnie. Wspieraliśmy cię do tej pory, ale jeżeli nie weźmiesz się w garść, to się
skończy. Co więcej, twój styl życia poważnie nas niepokoi. Podejrzewamy oboje, że nie tylko
pijesz, ale też bierzesz narkotyki. Właściwie dlaczego teraz kołyszesz się w przód i w tył? Ściągnij
te pieprzone okulary przeciwsłoneczne, byśmy mogli spojrzeć ci w oczy! Jesteś pijany czy co?
Całe moje ciało naprężało się, gdy próbowałem utrzymać się w pozycji pionowej. Nie
zauważyłem, że się kołyszę, ale biorąc pod uwagę to, jak wielkiego miałem kaca, było to bardzo
prawdopodobne. Chciałem usiąść, ale wtedy udowodniłbym tylko, że ojciec ma rację. Sięgnąłem po
okulary i ściągnąłem je, tylko po to, by napotkać wszystkowiedzące spojrzenia rodziców. Od razu
pożałowałem, że przed przyjściem tutaj nie użyłem kropli do oczu.
Ojciec skrzyżował ręce na klatce piersiowej, unosząc brew.
– Tak, jak myślałem. Twoje oczy są przekrwione jak diabli. – Podszedł bliżej, po czym
zaczął mnie obwąchiwać – Śmierdzisz alkoholem i papierosami.
Nie miałem nic do powiedzenia, mimo że normalnie mój mózg działał jak dobrze
naoliwiona maszyna. Alkohol oraz narkotyki, które ochoczo pochłaniałem zeszłej nocy, działały jak
lepka maź sklejająca zębatki. Nie byłem w stanie przywołać jakiegokolwiek argumentu, który
zmniejszyłby złość taty. Zrobiłem to, co każdy dziewiętnastolatek zrobiłby na moim miejscu:
patrzyłem na niego w osłupieniu, trzymając gębę na kłódkę. Może w tym momencie myślenie
przychodziło mi z trudem, jednak zdawałem sobie sprawę, że czasem lepiej jest milczeć i zostać
skrytykowanym, niż odezwać się i dolewać oliwy do ognia.
– Usiądź, zanim się przewrócisz, Hunter – powiedział nagle ojciec głosem pokonanego
człowieka. Ale czy to on przegrał, czy może ja?
Usiadłszy na kanapie, oparłem się o poduszki, po czym wyciągnąłem przed siebie długie
nogi i założyłem jedną na drugą. Gdy kazali mi usiąść, wiedziałem, że czeka mnie wykład. Jeśli
miałem go przetrwać, to tylko w wygodnej pozycji.
Rodzice zajęli miejsca obok siebie na kanapie naprzeciwko. Poruszali ustami, więc
wiedziałem, że zaczęli tyradę. Ja słyszałem jedynie bezładny zlepek słów oraz dźwięków, więc
zacząłem odpływać myślami w niezbadane jeszcze rejony świadomości.
Znudzony powtarzalnymi, motywującymi przemowami, które towarzyszyły mi przez całe
życie, błądziłem myślami. Przypomniałem sobie, że wieczorem miałem jechać na kolejną imprezę.
Zdałem sobie jednak sprawę, że może to być nieco utrudnione przez leżący na dnie basenu
samochód. Skinąłem głową i przybrałem poważną minę, knując, jak przekonać rodziców do
użyczenia mi kolejnego auta z imponującej kolekcji taty – przynajmniej do czasu, aż kupią mi
nowy.
Rodzice wciąż poruszali ustami, a ja wciąż im przytakiwałem, gdy nadchodziły kluczowe
momenty.
– Nie będziemy przy tobie na zawsze…
– Naucz się odpowiedzialności, abyś w przyszłości stał się samowystarczalny…
– Życie nie polega tylko na zabawie…
– Twoja przyszłość zależy od decyzji, które podejmujesz teraz…
Dopóki sprawiałem wrażenie uważnego słuchacza, rodzice powinni być
usatysfakcjonowani. Szczerze, powinienem mieć podpisany przez nich scenariusz tej przemowy , i
obiecać, że będę go czytać raz na kilka miesięcy, by uniknąć niepotrzebnych wykładów w
przyszłości. Podczas gdy próbowałem przypomnieć sobie, co działo się poprzedniej nocy,
usłyszałem coś niespodziewanego.
– …spędzając to lato na Florydzie ze swoim wujkiem…
Co, do cholery?! Te słowa NIE były częścią scenariusza.
Wyprostowawszy się, uniosłem ręce, by przerwać tyradę ojca.
– Że co?! Proszę, powtórzcie raz jeszcze ten fragment o Florydzie.
– Cóż, najwyższy czas, byś zwrócił uwagę na to, co mówię – powiedział ojciec
protekcjonalnym tonem. – Razem z twoją matką uznaliśmy, że masz zbyt łatwe życie i dlatego
musisz ustalić swoje priorytety. Wysyłamy cię na wakacje do wujka Billa. Zaprzęgnie cię do pracy
w domu i zobaczysz, jak to jest żyć w ubóstwie, zamiast mieć podsunięte wszystko pod nos. To
będzie dla ciebie dobre. Synu – westchnął – ja na początku nie miałem nic, musiałem ruszyć tyłek
do roboty i na wszystko zapracowałem sam. Dzięki temu znalazłem się tu, gdzie jestem dzisiaj. I
nie pozwolę, do cholery, abyś dalej zachowywał się jak nastoletni przestępca. Albo dorośniesz, albo
będziesz radził sobie sam. Zrozumiałeś?
Moje oczy przesuwały się między matką a ojcem. Oboje skrzyżowali ręce na piersiach, a ich
twarze wskazywały na to, że są śmiertelnie poważni. Musiałem jakoś z tego wybrnąć. Zabranie mi
przerwy wakacyjnej zaraz przed rozpoczęciem studiów mogło kompletnie zrujnować moje życie.
No dobra, nie życie, ale co najmniej całe lato.
Odchrząknąwszy, postawiłem na swoją ale-przecież-jestem-waszym-małym-synkiem minę i
starałem się przełamać najsłabsze ogniwo – mamę. Jeśli przekonam ją do odstąpienia od tej decyzji,
tata również może się złamać.
– Posłuchajcie, przepraszam za samochód, jest mi przykro z powodu waszego basenu.
Zapewniam, że to się już nigdy nie powtórzy. Przecież nie mówicie serio o tej Florydzie. Nie
widziałem wujka Billa, od kiedy skończyłem pięć lat. Czy on nie żyje na kompletnym odludziu?
Jak łażenie po bagnach może mnie czegoś nauczyć? Jeśli chcecie mnie ukarać, to lepiej zostawić
mnie tu, gdzie możecie mnie mieć na oku.
Wyrazy ich twarzy mówiły mi, że tymi argumentami niczego nie osiągnę. Szybko, myśl.
Łomotało mi w głowie, a ponadto zmagałem się z mazią sklejającą zgrzytające zębatki, jak więc
miałem teraz na coś wpaść? Uderzyła mnie smutna rzeczywistość.
Nie miałem wyjścia.
A więc lecę na Florydę.

Rozdział drugi

Dość niefortunną rzeczą w byciu dzieckiem z zamożnej rodziny jest to, że rodzice mogą pozwolić
sobie na irytujące udogodnienia, takie jak prywatny samolot. Zamiast kilku dni… do diabła…
miałem kilka godzin, by wymyślić, jak uniknąć zesłania na wygnanie. Zagoniono mnie do
pensjonatu jak niewolnika i zmuszono do wzięcia swoich ubrań, po czym zostałem obcesowo
zapakowany do ojcowskiego odrzutowca szybciej, niż byłem w stanie ogarnąć, co się dzieje. Mój
los został przesądzony, jeszcze zanim osiągnąłem czterdzieści tysięcy stóp nad ziemią.
Rodzice upewnili się, że ogołocili mnie ze wszystkiego: telefonu, iPoda, laptopa.
Wszystkiego. Jeżeli coś można było podłączyć do prądu, zostało zabrane. Nie miałem nawet szansy
na szybkie wysłanie przez media społecznościowe prośby, by któryś ze znajomych przyleciał i mnie
wyzwolił. Gdyby mój samochód nie chłodził się teraz w basenie, pewnie zastanawiałbym się nad
wykorzystaniem go do ucieczki. Następne w kolejce były moje karty płatnicze. Nie zdawałem sobie
sprawy z tego, jak bardzo jestem zależny od plastiku. Uświadomiłem to sobie dopiero, gdy w
przerażeniu obserwowałem mamę wyciągającą czworokątne arterie życiowe z wnętrza mojego
portfela. Po wszystkim szorstko wręczyła mi z powrotem pustą, skórzaną skorupę. Jedyne, co mi
zostało, to dowód osobisty oraz ukryty tuż za nim jego falsyfikat.
Czas spędzony w samolocie wykorzystałem, by się zdrzemnąć. Po jakichś dwóch godzinach
pilot obudził mnie, obwieszczając, że dotarliśmy na Florydę. Wyjrzałem przez okno i jęknąłem,
widząc, że miniaturowe miasteczka, które mijaliśmy w drodze z Nowego Jorku, zostały zastąpione
przez kępę – cóż – traw, rozchodzącą się gdziekolwiek by nie spojrzeć. Raz na jakiś czas mijaliśmy
szary skrawek czegoś, co, jak podejrzewam, na Florydzie nazywano miastem. Trudno mi było
ustalić, czy zdołam przeżyć panujący tu bezkres dzikiej przyrody, która najwyraźniej uciekła w
amoku do tego zapomnianego przez Boga miejsca. Byłem w pełni miastowym chłopakiem. Nigdy
nie podaliśmy sobie ręki z naturą, nie licząc wypielęgnowanych trawników na podwórku rodziców
czy znajomych, i wakacji, które spędziłem na obozie, gdy byłem dzieckiem, i kiełka fasoli, któremu
pomogłem wyrosnąć, gdy byłem w przedszkolu. Nazwałem go Earl i byliśmy bardzo blisko do
czasu, aż przez jakiś miesiąc zapomniałem go podlewać. Wtedy się na mnie wypiął. Ten
eksperyment dowiódł, że człowiek nie powinien wierzyć naturze. Jeżeli nie dasz jej tego, czego
żąda, nie będzie chciała mieć z tobą do czynienia. Od tamtego momentu jej nie ufam.
Przez następną godzinę rozglądałem się po kabinie samolotu, bezmyślnie stukając palcami o
uda. Brak technologii dawał mi się we znaki i zaczynało mi jej brakować tak jak narkomanowi
kolejnej działki. Próbowałem wymyślić jakiś sposób na powiadomienie przyjaciół o tym, że
potrzebuję ratunku. Brałem pod uwagę znaki dymne, gołębie pocztowe, a nawet alfabet morsa.
Niestety, nowoczesne udogodnienia stłamsiły już archaiczne metody komunikacji i nawet jeżeli
udałoby mi się wysłać wiadomość, to moi znajomi nie byliby w stanie jej odczytać. Miałem
przejebane, dobrze o tym wiedziałem. Byłem cholernie zrozpaczony decyzją moich rodziców. Co ja
niby mam robić w kompletnej głuszy przez trzy długie miesiące? To nie była kara, ale tortura.
Gdzieś tam były imprezy, które mnie omijały, i alkohol, który lał się do gardeł jakichś innych
szczęśliwych drani, podczas gdy ja siedziałem w środku lasu i naprawiałem jakieś gówno. Nie
zasłużyłem sobie na to.
Samolot wylądował na kompletnym odludziu. Po paru minutach z kokpitu wyszedł pilot z
wielkim uśmiechem zdobiącym dobroduszną twarz
– Przybyliśmy na miejsce, panie McCormick. Partner biznesowy pańskiego ojca czeka na
pasie startowym, by zaprowadzić pana do miejsca docelowego podróży.
Spojrzałem w brązowe oczy pilota. Na jego opalonej twarzy rysowały się cienkie
zmarszczki, lecz siwe włosy na skroniach nadawały mu wytwornego wyglądu. Wstając, sięgnąłem
do luku bagażowego, by wziąć swoje rzeczy. Wyciągnąłem swoje okulary przeciwsłoneczne, po
czym założyłem je, zanim wyszedłem. Zobaczyłem pilota ściskającego dłoń facetowi, którego nie
rozpoznałem, a który ubrany był mniej więcej tak, jak mój ojciec. Jego garderobę stanowił garnitur
w prążki. Mężczyzna odwrócił się do mnie z uśmiechem i gestem ręki pokazał, bym do nich
przyszedł.
– Hunter! – Nieznajomy podszedł prosto do mnie z ręką wyciągniętą w geście powitalnym.
Mocno ściskając mi dłoń, przedstawił się: – Nazywam się Robert Klimpt i jestem partnerem
biznesowym twojego ojca. Zadzwonił i poprosił o zezwolenie na lądowanie na naszym prywatnym
lotnisku. Zaprowadzę cię tam, gdzie czeka już twój wujek. Miło mi cię poznać. Jesteś bardzo
podobny do ojca.
Cofnąłem rękę, skinąłem, w odpowiedzi mrucząc coś niezrozumiałego. Ruszyliśmy do
czekającego na nas wózka golfowego. Minęło jakieś dziesięć minut, a pan Klimpt bełkotał wciąż o
interesach, które prowadził z moim tatą. Dotarliśmy do wielkiej, żelaznej bramy na końcu lotniska.
Za jej grubymi prętami dostrzegłem czerwoną ciężarówkę, która chyba nie była myta, odkąd została
zbudowana, czyli mniej więcej od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku. Wyblakła
farba miejscami była zniszczona przez rdzę, a wgniecenia oraz zadrapania pokrywały metalową
powierzchnię. Obok ciężarówki stał człowiek, który, jak przypuszczałem, był moim wujkiem
Billem, oraz jakaś drobna blondynka. Oboje ubrali się w białe koszulki i przycięte dżinsowe
spodenki. Wujek miał na sobie klapki, a dziewczyna stała obok po prostu na bosaka. Miała krótkie
włosy, które muskały jej ramiona, gdy mówiła coś z ożywieniem. Mężczyzna uśmiechał się do niej
za każdym razem, gdy kończył brać bucha cygara, ale gdy tylko podszedłem do bramy, utkwił
wzrok we mnie.
– No proszę! Hunter! Twoja matka przysłała mi kilka zdjęć, ale nie spodziewałem się, że
będziesz taki wysoki! Ile masz wzrostu? Sześć i pół stopy? – Głos wujka brzmiał szorstko po latach
palenia, a jego skóra przypominała znoszoną, pomarszczoną koszulę. Był prawie tak szeroki, jak ja
wysoki. Istna ściana mięsa. Wydał z siebie ryk, który mógłby obudzić umarłego, po czym wskazał
na drobną blondynkę. – Pamiętasz swoją kuzynkę, Lily, prawda? Oboje jesteśmy bardzo
podekscytowani tym, że spędzisz z nami te wakacje.
Gdy brama się otworzyła, złapałem swoje torby, powoli wyszedłem z wózka golfowego, a
następnie ruszyłem w ich kierunku. Gdy tylko wysiadłem, pan Klimpt natychmiast się pożegnał i
odjechał tak szybko, jakby bateria akumulatora miała się zaraz rozładować. Odwróciłem się
zrezygnowany do wuja i zarzuciłem torby na plecy, trzymając je jedną ręką tak, by drugą móc się
przywitać.
– Ach, tak, pamiętam Lily. Cześć. – Pomachałem do dziewczyny, a ona w odpowiedzi
oślepiła mnie uśmiechem jasnym niczym promyk słońca.
– Hunter! – Objęła mnie, wyciągając ręce najszerzej jak tylko mogła. – Naprawdę cieszę się,
że cię widzę. Opowiedziałam o tobie mojej najlepszej przyjaciółce i jest podekscytowana jak diabli
tym, że cię spotka.
Rany, ta dziewczyna naprawdę szybko mówi…
– Nie wyrażaj się tak, młoda damo. – Wujek spojrzał na nią z niby karcącą miną, który
szybko zastąpił uśmiechem.
Lily wzruszyła ramionami.
– Dalej, ruszajmy. Tracę tylko cenny czas, stojąc tak w słońcu. – Odwróciła się raptownie i
w podskokach ruszyła do ciężarówki. Wujek chichocząc, poklepał mnie po plecach.
– Lepiej ruszajmy, synu. Jeśli te dziewczyny przebywają zbyt długo na słońcu, zaczynają
zachowywać się jak opętane, a jest to dość przerażające.
Skinąłem głową, po czym ruszyłem za nim. Lato zapowiadało się fatalnie, ale nie miałem
innego wyboru, niż wziąć się w garść i jakoś je przetrwać.

~ ~ ~

W drodze do domu wujka było nam ciasno, bo musieliśmy zmieścić się w kabinie ciężarówki.
Lily paplała o wszystkich rzeczach, jakie robili na Florydzie, a ja uśmiechałem się, próbując nie
patrzeć na niekończące się morze zieleni za oknem. Większość zajęć wymienionych przez
kuzynkę obejmowało bycie na zewnątrz w ciągu dnia, a potem spanie. Skrzywiłem się na myśl,
że rytm życia, który wyrobiłem sobie przez ostatnie kilka lat, zostanie wyparty. Była piętnasta,
więc teraz powinienem spać i mieć jeszcze jakieś dwie godziny do pobudki.
Gdy dotarliśmy do celu, a wujek zaparkował ciężarówkę na zalesionej działce, oczy raz

jeszcze wyszły mi z orbit. Patrząc od strony drogi, budynek był częściowo ukryty za drzewami, a
obok stał jeszcze jeden, po lewej stronie domu wujka. Spojrzałem na metalowe dachy obydwu i
moją uwagę przykuła aluminiowa okładzina budy, ekhem, budynku, w którym przyjdzie mi
mieszkać. Nieznaczne resztki farby, które przetrwały na okładzinie, wyglądały niechlujnie na
rzucającej się w oczy szarej aluminiowej powierzchni. Dom został wzniesiony nad poziomem
gruntu i spoczywał na drewnianej podbudówce. Niepewne schody prowadziły do drzwi
frontowych. Gdy tylko się zatrzymaliśmy, Lily wyskoczyła z samochodu i pobiegła na górę,
szybko znikając we wnętrzu domu.
Kiedy wyszedłem z ciężarówki, ugrzęzłem głęboko w błotnistej kałuży.
– Cholera! – zakląłem, wyciągając mokry but z brązowej mazi. Wuj zachichotał.
– Tak, musisz na to uważać. Na Florydzie pada codziennie, synu, a brak betonu sprawia,
że chodzenie po podwórzu może nieźle dać w kość. Przyzwyczaisz się. – Znów zachichotał,
poklepał mnie po plecach, a następnie zaprowadził do domu. – Wiem, że to miejsce nie wygląda
najlepiej. Dlatego też byłem zadowolony, słysząc, że przylecisz do nas w te wakacje, by pomóc w
naprawie. Mam już materiały, więc będziesz musiał tylko zdrapać i przygotować okładzinę,
zanim ją pomalujemy. Myślę, że jeżeli zaczniesz teraz, to zdążysz zrobić całkiem sporo jeszcze
przed kolacją o dziewiętnastej.
Wchodziliśmy po rozklekotanych schodach, gdy Lily podskakując, wybiegła zza drzwi,
prawie mnie taranując.
– Wychodzę, tatusiu! Gdybyś mnie potrzebował, El i ja będziemy tam, gdzie zazwyczaj.
Zniknęła, podążając w kierunku drugiego budynku, a mnie poprowadzono do środka. Nie
byłem zaskoczony widokiem niedopasowanych mebli oraz porysowanej drewnianej podłogi.
Wujek szybko pokazał mi łazienkę i pokój. Dał mi tylko tyle czasu, bym zostawił swoje rzeczy, a
potem zaprowadził mnie z powrotem do salonu. Następnie wyszliśmy tylnymi drzwiami na
otwarty ganek, zaśmiecony częściami samochodowymi i śmiercionośną mieszanką chemikaliów
zamkniętych w oddzielnych butelkach. Jeżeli to miejsce się zapali, to będziemy mieć przejebane.
Wujek zaczął wyciągać różne szczotki oraz butelki ze spryskiwaczami i bezbarwnym
płynem w środku.
– Przepraszam za bajzel, synu, ale nie mam czasu, by posprzątać to gówno i jednocześnie
utrzymać sklep motoryzacyjny. Mógłbym poprosić o to Lily, ale o ile jest dobra w czytaniu i
wyglądaniu uroczo, nie ma pojęcia, jak poradzić sobie z narzędziami czy pracą fizyczną. Twoje
przybycie jest prawdziwym szczęściem w nieszczęściu. Temu miejscu dobrze zrobi zastrzyk
testosteronu. Dobra, muszę wracać do pracy, ale jedyne, co musisz zrobić, to spryskać
rozpuszczalnikiem resztki farby i poczekać minutkę, zanim ją zdrapiesz. Biorąc pod uwagę fakt,
że jest stara, to nie powinieneś mieć z tym problemu. Jak skończysz – sięgnął po coś i podniósł
jednogalonową 1 puszkę farby oraz pędzel – położysz jedną warstwę farby do gruntowania. Jesteś
mądrym chłopakiem, bez problemu załapiesz, co i jak.
Wziąłem od wujka puszkę i pędzel, a ten natychmiast odwrócił się, by odejść.
Przeszedłem przez dom, mając zamiar zacząć od elewacji frontowej. Schodząc po rozklekotanych
schodach, usłyszałem szczęk metalu o metal i odskoczyłem, myśląc, że ten cały cholerny dom
zaraz się zawali. Odwróciwszy głowę, zobaczyłem budynek w nienaruszonym stanie, oraz Lily z
inną dziewczyną w strojach kąpielowych, wspierające drabinę o ścianę budynku. Kuzynka
zachichotała w odpowiedzi na coś, co powiedziała jej koleżanka, po czym spojrzała na mnie,
nieudolnie próbując zachować dyskrecję. Ale ja wiedziałem. Otrząsnąłem się, zeskoczyłem ze
schodów i poszedłem zdrapywać farbę. Kolejne skrzypnięcie drabiny znów zwróciło moją
uwagę. Dostrzegłem, jak obie dziewczyny wchodzą na dach. Ostrożnie stawiając stopy w
klapkach, dotarły do wyściełanych mat, przymocowanych do dachu liną. Ułożyły na nich
ręczniki, a potem położyły się, by nasycić ciała słońcem. Podziwiałem ciało przyjaciółki Lily,
lecz dzielił nas zbyt duży dystans, bym mógł zauważyć więcej ponad to, że była drobnej budowy,
miała niezłe kształty i nosiła skąpe, żółte bikini.
Po dwóch godzinach pracy miałem już zdrapane ostatnie skrawki farby, więc zacząłem z
podkładem. Swoje zadanie wykonam starannie i uważnie, jak przystało na perfekcjonistę. Fakt,
że nim byłem, pozwolił lepiej rozumieć to, co wydarzyło się chwilę później. Zazwyczaj moje
zamiłowanie do perfekcji miało pozytywne skutki. Egzaminy zdawałem śpiewająco i
przodowałem w każdej grze komputerowej, w którą grałem. Jednak z drugiej strony stawałem się
drażliwy, zwłaszcza gdy skupiałem się na swoim zadaniu, a nagle coś mnie rozproszyło.
Gdy nałożyłem warstwę podkładu na pierwszą ćwiartkę ściany, usiadłem, podziwiając
swoją bezbłędną robotę. Pociągnięcia pędzlem były minimalne, a farba rozprowadzona
równomierne po całej powierzchni okładziny. Nie wystąpiły żadne zacieki. Przygotowywałem się
do rozpoczęcia malowania drugiej ćwiartki.
Tak, to tylko podkład, ale tak samo jak wszystko, co jest wartościowe, dobrze wykonany i
solidny, zaważa na ogólnej jakości całej pracy. Słyszałem, że podobnie jest z miłością. Jeśli nie
ma czegoś wartościowego, na czym bazowałaby relacja, to ta w końcu się rozpadnie. Dość słaba
analogia, ale może pomóc romantykowi zrozumieć, w jaki sposób postrzegałem te sprawy.
Kiedy wstawałem, by przenieść narzędzia do miejsca, gdzie chciałem zacząć operację
„Podkład – faza druga”, w śmieci przed domem sąsiada wjechała ciężarówka. Silnik był głośny,
opony ogromne i przez chwilę zastanawiałem się, czy przymocowane do niej schodki w ogóle
nadają się jeszcze do użytku oraz czy bestia jest w ogóle zalegalizowana w ruchu drogowym.

Gdy skierowałem uwagę z powrotem na podkład, kątem oka zauważyłem, jak dwóch wielkich
mężczyzn wychodzi z ciężarówki i kieruje się w stronę drzwi frontowych. Z kamuflażem od stóp
do głów obaj mężczyźni wyglądali, jakby właśnie wrócili z polowania. Otworzyli drzwi
frontowe, po czym jeden z nich wszedł do środka. Zaraz potem z domu dało się słyszeć litanię
przekleństw.
Z wnętrza wyskoczyły dwa psy: jeden czarny, wyglądający jak mieszanka charta i teriera,
drugi biały i mniejszy od pierwszego.
– Sasha! Bear! Zabierać swoje zapchlone tyłki z powrotem do środka! – Mężczyzna,
który nie wszedł jeszcze do domu, krzyczał za psiakami, a ja zorientowałem się, że „zapchlone”
stworzenia biegły w moim kierunku z pełną prędkością.
Gdy znalazły się przy mnie, już spływało z nich całe błoto nazbierane z kałuż, którymi
upstrzone było podwórze. Ręce miałem zajęte, bo trzymałem w nich szczotkę i skrobaczkę.
Cofnąłem się, próbując uniknąć futrzanych kul pędzących w moim kierunku. Ich zabłocone ciała
uderzyły we mnie, popychając na ścianę z perfekcyjnie nałożonym podkładem, który właśnie
zaaplikowałem. Natychmiast opanował mnie gniew. Te psy czekał koniec.
Wypuszczając szczotkę z ręki, chwyciłem za ciężką puszkę z podkładem i robiąc krok w
przód, z dzikim krzykiem zamachnąłem się na zwierzęta, by odgonić je od domu.
Psy uniknęły uderzenia pojemnikiem i biegały wokół mnie, radośnie szczekając,
jakbyśmy byli w trakcie ich ulubionej zabawy. Korzystając z pędu nadanego puszce,
zawirowałem, usiłując odgonić nią kundle, i zauważyłem, że te wciąż brudzą ścianę budynku
błotem, piachem oraz liśćmi. Cały ukończony przeze mnie fragment został kompletnie
zniszczony, a doprowadzenie tego do ładu zajmie kolejny dzień. W tym momencie nie byłem już
w stanie nad sobą zapanować. Gniew zredukował mój sposób komunikacji do podstawowych,
pierwotnych form, składających się na przypadkowe warknięcia, chrząknięcia oraz parsknięcia.
Kiedy obracałem się za wściekłymi bestiami, mój poziom adrenaliny przekroczył stan krytyczny.
A gdy okręciłem się po raz drugi, zobaczyłem smugę żółci, a tuż po tym padłem na ziemię.
Wylądowałem plecami w kałuży, a błoto spłynęło mi do oczu, oślepiając na moment. To dało
mojemu przeciwnikowi przewagę, którą natychmiast wykorzystał. Usiadł na mnie okrakiem i
naparł, trzymając mnie za ramiona.
– Co ty, do cholery, odwalasz, dupku?! Zostaw moje psy w spokoju, zanim zmusisz mnie
do połamania ci obu jebanych nóg i wepchnięcia ich w twój tyłek tak głęboko, że będziesz mógł
posmakować mojego lakieru do paznokci!
Dłonie powędrowały mi do oczu, ścierając tyle błota, ile tylko mogły. Mrugając dwa czy
trzy razy i zezując, mogłem wreszcie spojrzeć na pokrytą błotem, prychającą blondynkę.
– Jak masz zamiar się z tego wytłumaczyć? Te małe pieski po prostu próbowały się z tobą
pobawić, a puszka farby mogła je zranić, ty kupo gówna! – Wstała, waląc dłońmi w moją klatkę
piersiową, po czym poszła sprawdzić, czy z psiakami wszystko w porządku.
Usiadłem, próbując zetrzeć resztę błota z twarzy i wciąż gapiłem się na zezłoszczoną,
rozdygotaną i piękną dziewczynę pokrytą od stóp do głów błotem. I niemal tylko tym.
Furia rozbłysła w jej oczach, gdy spojrzała na mnie, pocieszając przestraszone psy.
– Więc? Masz zamiar coś powiedzieć, czy będziesz tylko tak siedzieć i gapić się na mnie
z rozdziawioną gębą? Nie rozumiem, dlaczego wszyscy nazywają cię geniuszem, skoro
zachowujesz się jak kretyn.
Rzuciłem okiem na zrujnowaną ścianę, co momentalnie odegnało szok, zastępując go
agresją narastającą do tego stopnia, że zacząłem widzieć na czerwono. Wstałem.
– Widzisz, co zrobiły twoje kundle ze ścianą, którą dopiero co
pomalowałem?! – Zrobiłem krok w przód, z palcem skierowanym prosto w jej twarz.
Lily wbiegła pomiędzy nas, wyciągając ręce, by nas odseparować. 
– Dość! Uspokójcie się, do cholery!
Zlekceważyłem kuzynkę, gdyż nie skończyłem jeszcze wymiany spojrzeń z jej koleżanką,
której niebieskie oczy błyszczały spomiędzy strug błota.
– Hunterze McCormick, spójrz na mnie w tej chwili! – Słowa Lily mnie zaskoczyły.
Użycie mojego imienia i nazwiska wywołało odruch Pawłowa wpojony przez matkę, gdy byłem
jeszcze dzieckiem. Moje oczy powędrowały do kuzynki. Uśmiechnęła się przepraszająco.
– Chciałabym ci przedstawić Ellison James.

Rozdział trzeci

Ellison

Był dupkiem. Groźnym, bijącym psy dupkiem, a jego spojrzenie przerażało mnie jak wszyscy
diabli. Lily dobrze zrobiła, kiedy stanęła między nami, bo gdyby z ust Huntera wydobyło się
jeszcze jedno słowo, to jego twarz spotkałaby się z moją pięścią.
Gdy tak staliśmy, mierząc się nawzajem wzrokiem, podeszli mój brat, Jake, i były chłopak,
Finn, by sprawdzić co to za zamieszanie.
Jake, rozbawiony sytuacją, pierwszy otworzył swoją wielką gębę.
– Co tu się, kurwa, dzieje? – Przez to, że ciągle się śmiał, trudno go było zrozumieć.
Natomiast Finna ta błotnista katastrofa zupełnie nie rozbawiła.
Lily z kuzynem odwrócili się w stronę Jake&#39;a i zauważyłam, jak Hunter zrobił krok w tył,
gdy zobaczył z bliska mojego brata. Ze względu na sześć stóp i cztery cale wzrostu oraz trzy stopy
szerokości, Jake nie był kimś, z kim chciałoby się mieć na pieńku. Ogolona głowa i długa broda
nadawały mu przerażającego wyglądu oraz sprawiały, że większość ludzi wolała go unikać. Mimo
że Hunter był wyższy od Jake&#39;a, nie dorównywał mu budową ciała, z czego na szczęście zdał sobie
sprawę i wycofał się, gdy tylko to dostrzegł.
Finn po prostu stał, patrząc na mnie z dezaprobatą, jakbym specjalnie tarzała się w błocie z
nieznajomym, mając na sobie tylko żółte bikini.
Wpatrywałam się w Huntera przez kilka kolejnych sekund, zanim dałam mu ostateczne
ostrzeżenie.
 – Masz trzymać się z daleka od moich psów. One nie próbowały cię skrzywdzić.
Chyba się uspokoił. Zrobił krok w moim kierunku, powodując tym samym, że Finn i Jake
również ruszyli w jego stronę. Widząc, że mamy przewagę liczebną, Hunter się zatrzymał, po czym
wyciągnął rękę w moją stronę.
– Przepraszam, nie chciałem ich skrzywdzić. Zazwyczaj kocham psy. Po prostu straciłem
panowanie nad sobą, gdy zniszczyły moją pracę. Tak w ogóle to jestem Hunter, miło mi cię poznać.
Wciąż go obserwowałam, nie mając zamiaru mu wybaczyć, a tym bardziej podawać ręki. 
– Nieważne. Po prostu trzymaj się z daleka i kontroluj swój temperament. To tylko
bezbronne zwierzęta.
Z jego ust wydobyło się westchnienie, a oczy wędrowały od Lily do Jake&#39;a, Finna i mnie.
– Posłuchaj, powtórzę to jeszcze raz. Nie miałem zamiaru skrzywdzić psów. Myślę też, że
również zasługuję na przeprosiny.

Spojrzałam na niego, ale gniew sprawił, że nie potrafiłam odczuwać żalu za zniszczoną
ścianę i nie byłam w stanie przeprosić. Podeszłam do Sashy i Beara, złapałam je za obroże, a
następnie zaciągnęłam do domu. Ból kostki był niemiłosierny, miałam już dość całej tej sytuacji.
Gdy tylko zauważyłam, że zamachnął się pojemnikiem, zeskoczyłam z dachu, a siła uderzenia
uszkodziła mi kostkę. To jednak nie mogło mnie powstrzymać. Byłam na misji ratunkowej, więc
nie mogłam dopuścić, by przeszkodził mi ból.
Po tym doświadczeniu nie chciałam mieć już nic wspólnego z kuzynem Lily, nawet jeśli
zapewniała, że Hunter będzie świetnym kompanem na lato. Opowiadała o nim, jakby był jakimś
superbohaterem i stale paplała coś o jego inteligencji oraz dobrej aparycji. Kiedy skonfrontowałam
to z rzeczywistością, to może faktycznie okazał się czarujący dzięki swojej muskularnej budowie i
opalonej skórze, ale to za mało, by nazwać go atrakcyjnym. I chociaż miał ciepłe, brązowe włosy,
których kolor podkreślały niesamowicie niebieskie oczy, to te cechy nie miały znaczenia przez jego
gównianą osobowość.
Odchodząc, słyszałam jeszcze, jak Lily przedstawia sobie chłopaków. Później do moich
uszu dotarł odgłos kroków Finna, który podążył za mną po krótkim przywitaniu z Hunterem.
Jęknęłam, wiedząc, że mój były nie puści tej małej szarady mimo uszu.
– El, zaczekaj.
Zatrzymałam się tam, gdzie stałam, wiedząc dokładnie, że Finn nie odpuści, dopóki z nim
nie porozmawiam.
– Maleńka? Co to była za akcja? W sumie to wierzę, że nie chciał skrzywdzić twoich psów.
Odwróciłam się szybko i spojrzałam mu prosto w oczy.
– Nie mów do mnie maleńka, nie jesteśmy razem od ponad roku, więc jeśli już musisz się do
mnie odzywać, mów mi po prostu El.
Gdy jeszcze się spotykaliśmy i Finn zwracał się do mnie jak do jakiegoś zwierzątka,
wkurzało mnie to jeszcze bardziej. Mimo że zerwaliśmy jakiś czas temu, nadal pozostaliśmy
przyjaciółmi. I wiedziałam, że jemu wciąż zależy. Frustrowało mnie to, że jeszcze nie dał sobie
spokoju. Zanim zaczęliśmy się spotykać, byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, więc miałam nadzieję,
że uda nam się do tego wrócić. W życiu jednak nic nie jest takie łatwe. Nie potrafiłam tego
zrozumieć. Finn był przystojnym facetem o czarnych włosach, piwnych oczach oraz lekko
muskularnej sylwetce. Jego pozytywne i trochę beztroskie nastawienie przyciągało większość
kobiet. Nawet po rozstaniu, które miało miejsce półtora roku temu, wciąż coś do mnie czuł.
Sądziłam, że odpoczniemy od siebie przez jakiś czas, ale gdy się spotykaliśmy, Finn zaprzyjaźnił
się z Jakiem, tak więc teraz widywałam go w domu częściej, niżbym chciała.
Trzymając ręce w poddańczym geście, uniósł brew, kwestionując moją odpowiedź.
– El, po prostu chcę się dowiedzieć, dlaczego tak się wkurzyłaś. I upewnić się, że wszystko
jest w porządku.
Mimowolnie przewróciłam oczami, ale Finn był znany jako strażnik pokoju, więc bez sensu
byłoby wciąż obstawać przy swoim gniewie. 
– Finn, na ten moment po prostu odpuść, dobrze? Nie chcę o tym rozmawiać.
Skierowałam się w stronę domu, otworzyłam drzwi, a następnie zabrałam psy do łazienki,
by je wykąpać. Po wszystkim poszłam do kuchni, by je nakarmić, a przy okazji przygotowałam też
jedzenie dla siebie. Gdy żułam obtoczone w cukrze płatki owsiane, myślami wróciłam do Huntera.
Nie mogłam pojąć, jak ktoś rozsądny i zdrowy na umyśle mógł stracić głowę z powodu
bezbronnych zwierząt. Spojrzałam w dół na dwa żebrzące psiaki przy moich stopach i się
uśmiechnęłam. Ich puchate pyszczki zwróciły się w moją stronę, języki zwisały im nisko, a
jedynymi rzeczami, jakie dostrzegałam w ich brązowych oczach, były miłość oraz lojalność.
Frontowe drzwi nagle się otworzyły. Odgłos stóp Jake&#39;a zapowiadał, że kieruje się prosto do
kuchni. Uśmiechnął się promiennie, nie próbując nawet ukryć swojej radości z zaimprowizowanej
walki zapaśniczej w błocie, którą mógł oglądać.
– Gdzie jest Finn? – zapytałam.
Brat odpowiedział, wskazując kciukiem za siebie. 
– Poszedł. Powiedział coś o tym, że jesteś w łajdackim nastroju „klasy A”. – Chichrając się,
otworzył lodówkę, by wyjąć z niej zimne piwo. Później oparł się o blat, zdjął czapkę i pociągnął
długi łyk. – Możesz pójść się umyć i założyć coś na siebie, zanim wróci ojciec. Chyba nie będzie
zadowolony z tego, że jego mała córeczka tarzała się w błocie z jakimś nieznajomym. – Znów się
zaśmiał.
Spojrzałam na swoje pokryte błotem ciało. Dobrze, że mój kostium kąpielowy nie zsunął się
w czasie całego zajścia. Wzruszyłam ramionami
– Dobra, wykąpię się, a potem idę do łóżka. Jutro z rana wybieram się na zielony szlak, więc
jak wstaniesz, już mnie nie będzie. Gdy tata wróci to przekaż, że życzyłam mu dobrej nocy.
Jake skinął głową, pociągając kolejny łyk z butelki, a ja opuściłam kuchnię, by wziąć długi
prysznic i namoczyć kostkę w nadziei, że do jutra ból minie.

~~ ~~ ~~

Zielony szlak liczy sobie dziesięć mil i rozciąga się za moim domem. By do niego dotrzeć, zwykle
trzeba udać się wąską, polną ścieżką, ale mnie udało się w końcu stworzyć własne przejście do tego
zacisznego skrawka raju. To jeden z niezaprzeczalnych plusów życia w kompletnej głuszy. Natura
znajduje się naprawdę blisko i kiedy nachodzi mnie potrzeba, by uciec od współczesnego świata,
wystarczy udać się na krótką wycieczkę. Moja wędrówka rozpoczęła się rano, gdy było jeszcze
zimno, ale po południu temperatura wzrosła i zanim wróciłam do domu, byłam już spocona jak
mops. Gdy szłam między domem Lily a moim, zauważyłam, że wszystkie samochody zniknęły z
podjazdu, co mnie ucieszyło. To oznaczało, że w okolicy nikogo nie ma, a skoro byłam sama,
postanowiłam się umyć, by nie nanieść piachu, liści i gałązek ze sobą do domu.
Zawsze trzymałam dodatkowe ręczniki w skrzyni pod ławką, która stała na werandzie.
Chwyciłam więc jeden, a później obeszłam dom, by opłukać się pod prysznicem, który
zamontowałam na tyłach poprzedniego lata. Ściągnęłam koszulkę i spodenki, a po chwili stanęłam
pod zimnym strumieniem wody w samych majtkach oraz sportowym biustonoszu. Westchnęłam,
gdy woda zmyła piasek i pot z mojej skóry. Zmoczyłam włosy, odgarnęłam je z twarzy i kiedy
uniosłam powieki, ujrzałam czysty szok w niebieskich oczach Huntera.
Odskoczyłam, usiłując jeszcze chwycić ręcznik, podczas gdy chłopak stał jak jeleń w
świetle reflektorów, wpatrzony w moje… cóż… reflektory. Szczęka mu opadła. W obu rękach
trzymał otwartą puszkę. Brązowy podkład rozsmarował mu się na koszulce, a farba rozbryzgała się
na nogach. Wreszcie jedną dłonią podniosłam ręcznik, by zakryć nim swoje atuty, a drugą starałam
się obwiązać nim wokół talii.
– Byłbyś tak miły i się odwrócił? – Odgarnęłam kosmyk włosów z twarzy, schodząc z
betonowej płyty, która zastępowała brodzik. Hunter szybko spełnił moje polecenie, przy okazji
rozlewając farbę i potykając się o własne stopy.
– Przepraszam… naprawdę… przepraszam. Nie miałem pojęcia, że tu jesteś. Wyszedłem
zza rogu i cóż…
– I co? Myślałeś, że gapienie się na półnagą dziewczynę bez ostrzeżenia jej o swojej
obecności będzie mądrym pomysłem? Jest na to określenie, wiesz?
Opuścił ramiona, pozwalając, by cienka koszulka przykleiła się do jego spoconego ciała.
Materiał przywarł tak bardzo, że każdy mięsień idący od ramion w dół jego kręgosłupa był
doskonale widoczny. Gdy trzymał w opuszczonych dłoniach puszki, u dołu jego pleców
zarysowywało się idealne „v”. Było to całkiem niezłe opakowanie – przynajmniej do czasu, aż
otwierało usta.
– Słuchaj, nie chciałem cię podglądać. Wyszedłem zza rogu, a ty tu po prostu byłaś i przez
zaskoczenie nie zareagowałem tak szybko, jak powinienem. Poza tym na swoją obronę mogę
dodać, że to TY bierzesz prysznic w ogródku.
– Myślałam, że nikogo tu nie ma! Właśnie o tym mówiłam. Powinieneś powiadomić mnie o
swojej obecności, ale wolałeś tego nie robić!
– No cóż, ja również myślałem, że jestem tu sam! Może powinnaś nosić dzwoneczek albo
jakiś inny szajs, który ostrzegałby o twojej obecności, zanim miałbym szansę spotkać cię nagą
przed domem!
Nie mogłam uwierzyć, że zasugerował, bym nosiła dzwonek jak jakaś krowa. Kim on myśli,
że jest?! Jeśli chcę paradować nago po własnym podwórku, to powinnam mieć do tego prawo bez
obawy przed czającymi się podglądaczami. Nie było sensu się kłócić, ale… mogłam się odegrać.
– Odwróć się, Hunter.
– Co?! Nie ma mowy!
– Odwróć się. – Miałam poważny wyraz twarzy i szczery ton głosu. Podjęłam decyzję.
Powoli odwrócił się w moją stronę i zamknął oczy, marszcząc skórę po bokach. Nic nie
mogłam poradzić na to, że się roześmiałam.
– Widzieliśmy się w sumie niecałą godzinę i przez ten czas jedynie się kłócimy. Więc
odegram się, a potem zaczniemy od początku. Może być?
Otworzył oczy i momentalnie zawiesił wzrok na moim biuście, ale niemal natychmiast
zmusił się, by spojrzeć mi w twarz. 
– Dobra. Czego chcesz?
Gdy zakryłam ciało ręcznikiem, na moje usta wypełzł uśmiech. Zrobiłam kilka kroków w
jego kierunku. Chwyciłam za puszki z farbą, a następnie odstawiłam je u jego stóp.
– Chcę, żebyś się rozebrał.

  Ava Harrison - „Bezwzględny władca” Codzienność Viviany Marino, córki skorumpowanego polityka, bardzo przypomina życie mafijnej księżniczk...