środa, 10 lipca 2019

Kochani to już dziś, premiera najnowszej książki Belle Aurory - "Raw", a my z tej okazji mamy dla Was prolog oraz 2 pierwsze rozdziały tej powieści :) 


Prolog

Dwadzieścia lat temu...

Znów ich słyszę.
Awantura u sąsiadów. Mały chłopiec krzyczy do ojca, żeby
przestał.
Klękam przy oknie, zaciskam powieki, zakrywam uszy i nucę
pod nosem.
Nie podoba mi się to.
Nagle robi się cicho.
Nasłuchuję uważnie, po czym odsłaniam uszy.
Odwracam się, unoszę lekko i wyglądam przez okno, by zo-
baczyć, jak syn sąsiadów przemyka szybko po trawniku. Potyka
się, upada, po czym odczołguje i znika mi z oczu.
Jest ranny.
Serce mi przyspiesza.
Mogę mieć przez to duże kłopoty. Tatuś może być bardzo zły.
Klękam na chwilę, po czym wstaję szybko i zakradam się do
drzwi.
Wytężam słuch.
Gra telewizor, słyszę, jak tata chrapie.
Budzi się we mnie nadzieja.
Na paluszkach schodzę po schodach, wślizguję się do kuch-
ni. Biorę krzesło od niewielkiego stołu z jadalni, staję na nim,
a chwilę później sięgam do wysokiej półki.
Biorę to, czego potrzebuję, odstawiam krzesło i idę do tylnych
drzwi.
Sięgam do klamki, łapię ją i... zamieram.
Mogę mieć przez to duże kłopoty.
Serce wali mi w piersi.
Naciskam klamkę: piszczy lekko, a ja czuję strach. Dociskam
tak wolno, że mam wrażenie, że zajmuje mi to wieczność. Gdy
w końcu słyszę kliknięcie zamka, popycham drzwi. Zdejmuję kap-
cie i wkładam je między futrynę a drzwi, żeby się nie zamknęły.
Na boso, ubrana jedynie w białą koszulę nocną, zakradam się
na podwórko. Czuję pod palcami zimną trawę, gdy podążam za
odgłosami ciężkiego oddechu oraz cichego płaczu.
Znajduję go na tyle domu pod drzewem. Chowa twarz w dło-
niach, cały się trzęsie.
Choć ukrywa się w ciemności, i tak nie chce, by ktokolwiek
zobaczył jego łzy.
Stara się być silny.
Serce mnie boli.
Powoli podchodzę bliżej, staję na gałązce. Pęka, a on podrywa
głowę i na mnie patrzy.
Wstaje gwałtownie, wołając:
– Nie zbliżaj się do mnie!
Kładę na ziemi rzeczy, które przyniosłam, szepcząc:
– Jesteś ranny.
Obserwuje mnie uważnie, jego wzrok wędruje między rze-
czami, które przyniosłam a moją twarzą, zupełnie jakby szukał
jakiegoś znaku, że to wszystko żart. Krzywi się, po czym mówi
cicho:
– Ja zawsze jestem ranny. – Choć jest ciemno, dostrzegam nie-
nawiść w jego oczach. Lśni wyraźnie.
Policzki mu ciemnieją. Z szeroko otwartymi oczami robię krok
w przód.
– Krwawisz.
Sięga do policzka, dotyka palcami rany, po czym odsuwa je,
by spojrzeć na krew. Rozciera ją powoli kciukiem oraz środko-
wym palcem. Łagodnie, jakby przepraszająco.
– M-mogę ci pomóc – jąkam.
Unosi zimne spojrzenie, po czym warczy:
– Nikt nie może mi pomóc.
Nie będzie mi rozkazywał.
Kładę dłoń na biodrze, posyłając mu mordercze spojrzenie.
– Mogę mieć przez to kłopoty – syczę. – Tata może być bardzo
zły. A jednak... przyszłam ci pomóc. – Nagle bojąc się o siebie samą,
mówię zduszonym głosem: – Proszę, pozwól mi sobie pomóc.
Muszę wrócić, zanim tata zorientuje się, że nie ma mnie w łóżku.
Pewnie widać na mojej twarzy strach, bo chłopiec odpręża się
nieco.
– W takim razie dlaczego chcesz mi pomóc?
Nie jestem pewna. Wzruszam ramionami.
– Bo jesteś ranny.
– Nikogo innego to nie obchodzi.
Serce mi przyspiesza.
– Mnie obchodzi – szepczę.
Stoimy tak, patrząc się na siebie przez długi czas.
W końcu podchodzi bliżej i pyta:
– Jak masz na imię?
– Alexa. Alexa Ballentine.
Kiwa głową, ale nic nie mówi.
– A ty?
Kopie kamień.
– To bez znaczenia. Zapomnisz je, od razu, kiedy zniknę.
Żołądek mi się ściska. Muszę się dowiedzieć, jak ma na imię.
Podchodzę bliżej.
– Nie zapomnę – obiecuję.
Unosi głowę, odgarniając z twarzy potargane brązowe włosy.
Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę.
– Antonio Falco.
Chcę powiedzieć, że miło mi go poznać, ale wydaje mi się to
nie na miejscu.
Przestępuję z nogi na nogę, po czym pytam:
– Ile masz lat?
Opiera się o drzewo.
– Osiem.
Wygląda na starszego.
– A ty?
– Sześć. – Urywam. – Niedługo będę miała siedem – kłamię.
Marszczy brwi.
– Wyglądasz na starszą.
Wow. Dopiero co pomyślałam to samo o nim.
– Dlaczego tata cię bije? – wypalam bez zastanowienia.
Zaciska szczękę.
– To mój ojczym – wyjaśnia.
Gdy słyszę hałas dobiegający z domu, odwracam się ze zgrozą
w oczach. Patrzę na Antonia.
– Proszę, pozwól sobie pomóc – szepczę.
– Okej – mruczy, spuszczając wzrok.
Ogarniają mnie ulga i radość.
Gdy robi krok w przód i pada na niego światło księżyca, za-
mieram. Na jego policzku widnieje dziura.
Przełykam z trudem ślinę, starając się nie zwymiotować.
Wyciągam gazę oraz płyn antyseptyczny, ostrzegając:
– Może zapiec.
Ale gdy dotykam jego rany, ani drgnie. Nawet na chwilę nie
odrywa ode mnie wzroku.
Naklejam mu plaster na policzku. Nie jest za bardzo pomoc-
ny. Rana jest zbyt duża. Ale on i tak mówi:
– Dzięki.
Podskakuję, gdy słyszę kolejny hałas. Patrzę w jego brązowe
oczy, po czym szepczę nagląco:
– Muszę iść. Zobaczymy się niedługo, Antonio.
Wlepia wzrok w ziemię.
– Nie. Nie zobaczymy.
I mówił prawdę.
Już nigdy więcej go nie widziałam.

I

Lexi

Sydney, Australia, 2014

Pukanie do drzwi nie cichnie.
Wciskam się mocniej w materac i nakrywam szczelniej kołdrą.
Czuje, że ciągle jeszcze jestem na granicy snu i jawy.
Puk, puk, puk.
– Alexa, wyłaź z łóżka! Zapomniałaś, jaki dziś dzień? – To
chyba Drew.
Gwałtownie otwieram oczy i wzdycham.
– Cholera. – Wyskakuję spod kołdry jak poparzona. – Cholera!
Biegnę korytarzem do drzwi, odblokowuję zamek, po czym
otwieram je. Po drugiej stronie stoi poirytowany Drew. Gdy zauwa-
ża, w jakim stroju otwieram mu drzwi, aż rozdziawia usta.
– Cholera! – wołam ze zmarszczonymi brwiami, spuszczając
wzrok.
Nie lubię ubierać się zbyt grubo do łóżka. Zwykle śpię w ko-
szulce na ramiączkach i w samych majtkach. Kiedy biegnę z po-
wrotem do swojego pokoju, słyszę podśmiewanie się Drew.
– Śmiej się do woli, Drew! Dostaniesz za swoje.
Drew to kolega z pracy. Zapomniałam – kurwa, zapomniałam –
że dziś rano mieliśmy jechać do sądu.
Przeprowadziłam się ze Stanów do Australii, kiedy miałam
osiemnaście lat. Moja zastępcza matka opiekowała się mną, od-
kąd skończyłam szesnaście, a kiedy zdrowie zaczęło jej szwan-
kować, chciała się przeprowadzić tutaj, żeby być bliżej rodziny.
Jako że urodziła się w Australii, właśnie ten kraj był celem jej po-
dróży. Zrozumiałam wtedy, że nasze wspólne chwile dobiegają
końca. Ja zostanę, a ona wyjedzie.
Jednak wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.
Przez wiele dni chodziła przygnębiona swoim nieuchronnie
zbliżającym się wyjazdem, aż w końcu stwierdziła:
– Musisz spakować swoje rzeczy do pudeł, żeby dotarły przed
nami. Ze sobą weź tylko walizkę z ubraniami. Nie będę się spie-
szyła z ich wysyłaniem zbyt wcześnie, ale chciałabym, żeby już
na nas czekały, kiedy dotrzemy na miejsce.
Spojrzałam na nią oszołomiona.
Że co?
Mama posmutniała, widząc moje zaskoczenie.
– Nie chcesz jechać ze mną?
Mrugając przez moment, wydałam z siebie radosny krzyk. Po
chwili byłam już przy niej.
– Tak! Tak! Chcę, mamo!
I taki był koniec moich obaw, że zostanę w Stanach sama.
Rozbieram się, spryskuję dezodorantem przez dobrych trzy-
dzieści sekund, po czym odrzucam go na bok i zaczynam rozglą-
dać się za jakimś przyzwoitym ubraniem. Decyduję się na białą
koszulę z długim rękawem, którą wkładam w czarne spodnie,
a do tego dodaję cienki, czarny pasek.
Zdecydowanie wyglądam jak laska z sądu.
Nakładam buty na niskim obcasie, przecieram powieki, by
pozbyć się resztek snu, po czym rozpuszczam włosy, rozczesu-
jąc je przy tym palcami. Spoglądam na siebie w lustrze.
Nie jest źle. Mogło być o wiele gorzej.
Kiwam głową z aprobatą, ściągając wargi.
Będzie musiało wystarczyć. Na nic więcej nie mam czasu.
Gdy wychodzę z pokoju, Drew odwraca się i kolejny raz obrzuca
mnie wzrokiem. Otwiera jeszcze szerzej swoje niebieskie oczy.
– Poważnie, zrobiłaś to wszystko – wskazuje dłonią na moje
ciało – w mniej niż piętnaście minut?
Ruszając do kuchni po torebkę, przytakuję.
Potrząsa głową z niedowierzania.
– Będę musiał poważnie porozmawiać ze swoją dziewczyną.
No naprawdę. Komu trzeba dwóch godzin na przygotowania
przed wyjściem do kina?
Faktycznie długo.
Wreszcie udaje mi się zlokalizować torebkę oraz teczkę z akta-
mi. Wracam do Drew.
– Nie zaczynaj niczego, co może się obrócić przeciwko tobie.
Ona przygotowuje się tyle czasu tylko dlatego, że chce ładnie dla
ciebie wyglądać.
Krzywi się, gdy idziemy do drzwi.
– Wolę ją bez tego całego gówna na twarzy.
Zatrzymuję się, kładę rękę na biodrze i przechylam głowę.
– A powiedziałeś jej o tym?
Drew marszczy się z oburzeniem.
Tak, jak myślałam. Nie mówił.
Unoszę brwi, celując w niego palcem.
– Musisz jej powiedzieć.
Wychodzimy z mojego mieszkania, po czym kierujemy się do
samochodu. W drodze do sądu Drew pyta:
– Wiesz, co masz mówić?
Kiwam głową.
– To prosta sprawa. Wchodzimy i wychodzimy. Tahlia potrafi
zadbać o siebie lepiej, niż robią to jej rodzice. Poza tym ma siedem-
naście lat. Jeśli chce się usamodzielnić, myślę, że ma na to duże
szanse. Nie jest już przecież trzynastolatką. Ma siedemnaście lat,
a w wieku piętnastu opuściła dom, znalazła pracę oraz mieszka-
nie. Sama. Jest odpowiedzialna i... – Odwracam się do Drew, po
czym dodaję z uśmiechem: – Jest taką miłą dziewczyną. Uroczą
i czarującą. Myślę, że uda jej się wyrwać z systemu.
Drew z uśmiechem kieruje wzrok na ulicę.
– Mamy zwycięstwo w kieszeni.
Na mojej twarzy pojawia się pełen zadowolenia uśmiech.
– Wiem.
I już nie mogę się doczekać.
Gdy tylko wchodzimy do sądu, porzucam swój pokerowy wy-
raz twarzy i spieszę do Tahlii.
– Gratulacje, skarbie!
Śmieje się cicho, pozwalając się przytulić. Trzymam ją mocno,
nie przestając się uśmiechać.
Kocham swoją pracę.
– Dziękuję – mruczy w moją koszulę. – Naprawdę. Bardzo
dziękuję.
Odsuwam się, zakładam jej włosy za ucho, po czym mówię:
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Puszczam ją. – No do-
brze, to teraz jesteś wolna i możesz robić, co tylko zechcesz. Ale
nie myśl sobie, że zachęcam cię do zarywania nocy i picia, co to
to nie, zrozumiano?
Tahlia przewraca oczami.
– Tak, mamo.
Chichoczę. Mówi to w taki specyficzny sposób, a ja uwielbiam
australijski akcent.
Z uśmiechem kładę jej dłoń na ramieniu i ściskam.
– Wiesz, że możesz dzwonić do mnie o każdej porze? Nawet je-
śli nie będziesz miała żadnej ważnej sprawy. – Wzruszam ramio-
nami. – Możesz dzwonić z głupotami, na przykład, jeśli będziesz
potrzebowała porady sercowej albo nie będziesz widziała, jakiego
detergentu użyć do wywabienia plam. – Śmieje się, a mój uśmiech
łagodnieje. – Dzwoń ze wszystkim. Już nie zajmuję się twoją spra-
wą, ale możesz zostać moim kolejnym dzieckiem.
Uśmiech znika jej z twarzy. Oczy lśnią.
– Dziękuję, pani Ballentine – szepcze.
– O nie – stwierdzam poważnie, potrząsając głową. – Jesteś już
prawie dorosła. Mów mi Lexi.
Przeciera oczy, by powstrzymać łzy.
– Dziękuję, Lexi.
Idąc tyłem do samochodu Drew, rzucam:
– Nie ma za co.
Drew czeka cierpliwie na siedzeniu kierowcy, bawiąc się te-
lefonem. Gdy zbliżam się do samochodu, czuję, że On mnie ob-
serwuje.
Wstrząsa mną niespodziewany dreszcz. Czuję to na całym
ciele.
Zatrzymuję się gwałtownie, próbując zachować zimną krew.
Otwieram torebkę i udaję, że szukam czego ważnego.
Serce mi przyspiesza.
Gdzie on jest?
Staram się dyskretnie rozejrzeć. Patrzę na jedną z kafejek po
drugiej stronie ulicy. Szukam znajomej czarnej kurtki z kaptu-
rem. Już mam się poddać, gdy go dostrzegam.
Obserwuje mnie spod kaptura, wyciągnięty na kawiarnianym
krzesełku.
Wiem, że powinnam to zgłosić.
Jest wszędzie. Dosłownie wszędzie. Wydaje się wręcz, że wie
lepiej niż ja, dokąd się udam w następnej kolejności.
Unosi głowę, nasze oczy się spotykają.
Nigdy dotąd nie pokazywał, że mnie dostrzega. Nie zrobił nic,
żeby mnie poznać.
Po prostu...był. Nigdy nie wykonując żadnego ruchu, który
świadczyłby o tym, że czegoś ode mnie chce.
Właściwie za każdym razem, kiedy go widzę, coś się we mnie
zmienia.
Ten nieznajomy mężczyzna jest w mojej podświadomości. Po-
jawia się w moich snach. Co jest niedorzeczne. Wiem.
Jego oczy są dzikie. Pełne ognia. Nie wiem, co o tym myśleć.
– Gotowa, Lex? – woła Drew.
A ja potrząsam głową, gdy zdaję sobie sprawę, że od blisko
pięciu minut stoję, gapiąc się na nieznajomego po drugiej stronie
ulicy. Z płonącymi policzkami odpowiadam:
– Wracajmy do biura.
Ponownie wędruję wzrokiem w jego stronę.
Ostatnie spojrzenie.
Ale go już tam nie ma. Jak zwykle.
Śledzona przez ducha.
Wzdycham po cichu.
Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
Gdy dojeżdżamy do pracy, żegnam się z Drew i po raz tysięczny
przyjmuję gratulacje w związku z wygraną sprawy Tahlii.
Uśmiech nie schodzi mi z ust, gdy idę do biura. Kiedy do nie-
go wchodzę, okazuje się, że ktoś siedzi na moim krześle.
Cóż, w zasadzie to rozpiera się na nim jak jakiś milioner,
z nogą na moim biurku.
– Michael, zabieraj tę nogę. Natychmiast.
Odzywanie się surowym, matczynym głosem nie jest specjal-
nie pomoce, jeśli robię to z szerokim uśmiechem na twarzy.
Ale z Michaelem jest inaczej. Jest dobrym dzieciakiem.
Zabiera nogę, uśmiechając się krzywo.
– Masz dla mnie jakieś nowe wieści?
Cholera.
Mina mi rzednie. A kiedy to zauważa, jemu też.
Michael ma prawie siedemnaście lat. Wychowuje się w rodzi-
nie zastępczej, ale problem w tym, że jego biologiczna matka nie-
spełna sześć miesięcy temu wyszła z więzienia, a on chce znów
z nią zamieszkać.
Ale ona...
– Nie chce mnie z powrotem. – Ze złością patrzy w podłogę.
Podchodzę bliżej, kładę torebkę na biurku i z westchnieniem
siadam na drugim krześle.
– Och, skarbie. To nie tak. Nie chodzi o to, że cię nie chce, bo
chce. Tu chodzi o coś zupełnie innego.
Unosi wzrok.
– Powinnaś być po mojej stronie.
Nachylam się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.
– Jestem zawsze po twojej stronie. Nigdy w to nie wątp.
To najwyraźniej trochę go uspokaja, ale nadal wygląda na
wkurzonego.
– Dlaczego? – pyta cicho.
Odchylam się na krześle, po czym wyjaśniam:
– Gdy ktoś wychodzi z więzienna, dzieje się wiele rzeczy na-
raz. Zwykle mieszkanie, które państwo zapewnia takiej osobie,
nie jest zbyt dobre. Otrzymuje jedynie podstawowe środki do
życia. Potem musi znaleźć pracę. I ją utrzymać. Twoja mama co
tydzień musi chodzić na terapię, a przez jakiś czas będą jej też co
miesiąc robić testy na obecność narkotyków. I, mówiąc szczerze,
kotku... – unosi wzrok – według niej zasługujesz na coś lepsze-
go. Ja też tak uważam. Obawia się, że odzyska cię tylko na kilka
miesięcy, a potem skończysz osiemnaście lat i się usamodziel-
nisz. Bo tak będzie, prawda?
Twarz Michaela łagodnieje.
– Tak. Tylko najpierw muszę zarobić trochę kasy.
Wyginam wargi w lekkim uśmiechu.
– Dobrze, więc znajdziemy ci pracę.
Kiwa głową, a potem pyta:
– Jak poszło z Tahlią?
Mały gno...
Wie, że nie mogę mu udzielić takiej informacji.
Przybieram nieodgadniony wyraz twarzy.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Szczerzy się.
– Właśnie, że wiesz. Dziś miała rozprawę. A ty pracowałaś
nad jej sprawą.
Bez emocji wzruszam ramionami.
– Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś o Tahlii, sugeruję, żebyś
zapytał właśnie ją.
Patrzy na mnie z rozmarzeniem.
– Jest niezłą laską. Widywałem ją w szkole, ale nigdy nie mia-
łem okazji zagadać. A chciałbym.
To takie urocze. Coraz trudniej jest mi utrzymać pokerową
minę.
– Cóż, w takim razie może się postaraj. Zaproś ją gdzieś. Idź-
cie do kina czy coś w tym stylu.
Na jego twarzy pojawia się stoicki spokój.
– Zaproszę gdzieś dziewczynę tylko wtedy, kiedy będę wie-
dział, że mogę o nią zadbać. A w tej chwili nie mogę. Więc randki
nie wchodzą w grę.
Boże, zlituj się. Rośnie nam tu idealny materiał na męża.
Uśmiecham się łagodnie.
– Dobry z ciebie chłopak, Mikey. Znajdziemy ci pracę.
Wkrótce.
Wstaje nagle, zabiera plecak, po czym rusza do drzwi.
– Do zobaczenia, pani Ballentine.
Odwracam się za nim i wołam:
– Do zobaczenia, skarbie!
Zaraz po wyjściu Michaela wchodzi Charlie. Charlie to mój szef,
a przy tym niesamowity facet. Jest Maorysem i pochodzi z Nowej
Zelandii. Co za tym idzie, jest wysoki i gruby, ma oliwkową skórę,
a do tego tak słodki i wysoki głos, że gdy z nim rozmawiam, czuję
się, jakbym mówiła z owcą w skórze wilka.
– Możemy zamienić słówko, Lex?
Zapraszam go gestem dłoni.
– Pewnie. Co mogę dla ciebie zrobić?
Siadam za swoim biurkiem, a on zajmuje miejsce naprzeciwko
mnie i wręcza mi ulotkę wraz z dokumentami. Kiwam głową,
wiedząc już, o co chodzi.
Test na narkotyki, powtarzany co roku.
Na moim stanowisku jest to obowiązkowe. W Australii nie ma
żadnej tolerancji dla narkotyków wśród pracowników opieki
społecznej. Co mi nie przeszkadza. I tak ich nie biorę.
Charlie nachyla się, po czym mówi cicho:
– W tym roku przyszły wcześniej. Dostaliśmy cynk, że ktoś
z biura bierze.
Na myśl, że ktoś z moich współpracowników został przyła-
pany na zażywaniu narkotyków, zaczyna swędzieć mnie skóra,
a włoski na karku stają dęba.
– Och – szepczę z szeroko otwartymi oczami.
Charlie kiwa głową na moją reakcję.
– Dokładnie. Zastanawiamy się, czy nie zacząć robić testów
dwa razy do roku. By ludzie nie czuli się zbyt pewnie.
Całkowicie się z nim zgadzam.
– Jeśli zaczynają sobie folgować, to może być dobry pomysł.
Szczególnie że ktoś z naszych, bierze.
Wściekam się na myśl, że jednym z moich dzieci miałaby opie-
kować się osoba, która zażywa dragi.
Wiele z nich widziało już zbyt dużo złego w swoim życiu, a za
większością z tych rzeczy stały narkotyki. Chcę ochronić te dzie-
ci. Chcę, żeby miały dzieciństwo, którego ja nie miałam. Chcę
przy nich być, żeby chwycić ich dłoń, gdy zdarzy im się upaść.
Ale muszę uważać.
I będę uważać.
Na tyle, na ile osoba, która ma stalkera, jest w stanie.

W drodze powrotnej śpiewam razem z radiem. Świadoma, że
nie mam niczego, ale to niczego w lodówce, zatrzymuję się przy
restauracji z okienkiem, żeby zamówić burgera. Potem wracam
do domu.
Parkuję tam, gdzie zwykle, marszcząc brwi. Obie latarnie
oświetlające parking są zepsute. Zwykle działają na zmianę. Sie-
dzę przez chwilę w aucie.
Dziwne, wczoraj świeciły obie.
Dyskretnie otwieram drzwi i się rozglądam. Wszystko wydaje
się w porządku.
Więc dlaczego serce bije mi tak szybko?
Sama się nakręcasz.
Parskam pozbawionym humoru śmiechem, po czym przesu-
wam dłonią po twarzy. Naprawdę sama się nakręcam. Światła
nie działają, a ja już panikuję. Potrząsam głową na własną głu-
potę, a potem z westchnieniem otwieram drzwi. Sięgam pod sie-
dzenie po swój posiłek.
– Cholera!
Napój wylatuje mi z dłoni i wylewa się na fotel.
Z westchnieniem sięgam na tylne siedzenie, gdzie zwykle
trzymam ręcznik na siłownię. Rzucam go na przednie siedzenie
i staram się wytrzeć tyle, ile się da. Gdy się cofam, ktoś nagle
jedną ręką zakrywa mi usta, a drugą łapie mnie w talii. Mocno.
Słyszę dyszenie przy uchu.
– Krzyknij, a zerżnę cię bez gumki. Mam AIDS. Chcesz AIDS,
suko?
Z całych sił staram się nie panikować, gdy kręcę szybko gło-
wą, a napastnik śmieje się przy mojej twarzy.
Pachnie źle. Naprawdę źle. Cuchnie zgnilizną.
– Pójdziesz ze mną. Nie będziesz walczyć. Będziesz grzeczna,
prawda?
Kiwam głową, zamykając oczy. Ale gdy ciągnie mnie wzdłuż
budynku, zaczynam płakać. Łzy płyną mi po twarzy, a ciało
trzęsie się ze strachu. Nic nie mogę na to poradzić. Wiem, że
zgodziłam się, że nie będę walczyć, ale zapieram się obcasami
i wbijam mu paznokcie w ramię. Nie chcę, by zabrał mnie w ja-
kieś ciemne miejsce na uboczu.
To kawał chłopa. Nie poradzę sobie z nim sama. Gdy zdaję so-
bie z tego sprawę, zaczynam płakać jeszcze bardziej, rozumiejąc
w pełni, w jak beznadziejnej znalazłam się sytuacji.
Wzdrygam się z odrazy, gdy ciepłym, mokrym językiem liże
skórę na mojej twarzy.
– Och, cicho. Będzie ci się podobało. Obiecuję.
Na pewno nie, ty chory pojebie!
– Zamknij oczy! – rozkazuje.
Nie słucham. Zaczynam się stawiać. Oczy mam ciągle otwarte.
I wtedy dźga mnie nożem w bok. Głęboko. Gdy czuję, jak czu-
bek przebija moją skórę, szlocham w jego brudną dłoń.
– Zamknij, kurwa, swoje oczy szmato.
Dygoczę, opuszczając powieki, a potem czuję, jak wolną ręką
ciągnie moje spodnie w dół. Pasek go powstrzymuje.
– Rozepnij pasek i ściągaj majtki – warczy. – Natychmiast.
Moje trzęsące się dłonie nie chcą ze mną współpracować, ku-
pując mi trochę czasu, ale to trwa do chwili, gdy napastnik za-
czyna ciągnąć mnie mocno za włosy. Wyję z bólu. Nóż znika,
a chwilę później czuję nacisk ramienia na mojej szyi. Ręką roz-
pycha moje uda, a ostrze przenosi pod ucho. Choć jestem roz-
trzęsiona, jakoś udaje mi się rozpiąć pasek oraz guziki. Odwra-
ca mnie, by wcisnąć mój policzek w zimne cegły. Ostrze spo-
czywa teraz na moim gardle. Szarpie moje spodnie w dół, a ja
instynktownie zaciskam uda. Wciska między nie rękę i pociera
mnie przez majtki, przez co płaczę jeszcze głośniej. Gdy czuję na
tyłku jego fiuta, wzdrygam się tak mocno, że moje ciało zaczyna
się telepać.
Zalewa mnie obrzydzenie. To jest obrzydliwe.
Mocniej ściskając moją szyję, syczy:
– Zamknij mordę i nie wydawaj żadnego, kurwa, dźwięku. –
Jego zapach otacza mnie ze wszystkich stron, płaczę tak mocno,
że się krztuszę.
Zabiera rękę spomiędzy moich nóg, po czym wsadza ją pod
koszulę, by ścisnąć pierś.
Serce mi krwawi przy każdym odrażającym dotyku. Dotyka
mnie tam, gdzie mu się podoba, zupełnie jakbym była zabawką,
a nie człowiekiem. Zsuwa dłoń po żebrach, opiera ją na biodrze,
po czym stwierdza:
– Niech mnie, trafiłem na ślicznotkę.
A potem wkłada mi ręce w majtki i mocno ściska tyłek. Moim
ciałem wstrząsają kolejne dreszcze. Marzę tylko o tym, żeby to
przetrwać.
Nigdy nie byłam ofiarą napaści. Ale wielu z moich podopiecz-
nych, było. I teraz wiem, że za każdym razem, gdy mówiłam
do któregoś ze swoich dzieci „rozumiem”, nie miałam pojęcia,
o czym mówię.
Ani trochę.
Niemal czuję, jak łamie mi się teraz serce.
Naglę, zostaję gwałtownie odciągnięta do tyłu. Ląduję na
twardym betonie z głuchym łupnięciem i z niepokojem obser-
wuję rozgrywającą się przede mną scenę.
Twarz mojego wielkiego napastnika zostaje wciśnięta w cegły
przez równie wysokiego mężczyznę.
Czarny kaptur.
To on.
Trzyma tego bydlaka za szyję i wali jego głową w ścianę, uno-
sząc przy tym kolano.
Łup, łup.
Robi to znowu i znowu. Żołądek mi się wywraca na widok
jego zaciekłości. W końcu słyszę cichy brzdęk upadających na
ziemię zębów i zdaję sobie sprawę, że zbok, który mnie zaatako-
wał, właśnie parę ich stracił.
O Boże.
Mężczyzna w kapturze nadal kontynuuje swój atak bez jed-
nego słowa. Rzuca gościa na ziemię, a następnie kopie w żebra,
jakby to była piłka. Robi tak kilka razy, aż w końcu nasze spoj-
rzenia się krzyżują.
Zamiera zdyszany, po czym zbliża się do mnie.
Przerażona patrzę przez łzy, jak podchodzi coraz bliżej. Jest
o krok ode mnie, gdy słyszę swój własny szept.
– Proszę, nie zbliżaj się.
Łokcie mnie pieką, z pewnością zdarłam sobie skórę. Kiedy
usiłuję się podnieść, z moich ust wyrywa się bolesny jęk.
I wtedy mój stalker robi coś, o czym marzyłam od dawna.
Zdejmuje z głowy kaptur.

II

Lexi

– Nic ci nie zrobię.
O Boże. Ten głos. W moich snach brzmiał identycznie.
Gładki, ale z lekką chrypą. I wtedy coś do mnie dociera.
– Jesteś Amerykaninem.
– Tak samo jak ty – mówi bez wahania, niemal znudzonym
tonem.
Patrzę na niego, ale jest za ciemno, żebym wyraźnie widziała
jego twarz. Dociera do mnie jednak dźwięk rozsuwanego zam-
ka, co sprawia, że znowu powraca napięcie i kolejna fala łez.
– Zostaw mnie, proszę, proszę – wyduszam przez łzy.
Podchodzi bez słowa. Cała się trzęsę, gdy zaciskam powieki
i błagam:
– Proszę, proszę. Nie.
Wsuwa pode mnie silne ręce i podnosi mnie do pozycji sto-
jącej. Dopiero kiedy kładzie coś ciepłego na moich ramionach,
zdaję sobie sprawę, że rozpinał kurtkę, a nie spodnie.
Czuję taką ulgę, że osuwam się na niego.
Gdy wciskam twarz w jego klatkę piersiową i głośno szlo-
cham, czuję, jak otacza mnie ramionami. Nachyla się, by pod-
ciągnąć mi spodnie. Trzyma je w miejscu. Najwyraźniej są zbyt
podarte, by je zapiąć.
Zostawiamy mojego napastnika tam, gdzie leży, a ja w głębi
ducha mam nadzieję, że nie żyje. Sądząc pod urywanych sapnię-
ciach, które wydaje, nie mam tyle szczęścia.
Mój wybawiciel przyciąga mnie do siebie, po czym prowadzi
do mojego bloku. Nie okazuje zniecierpliwienia, gdy na drżą-
cych nogach wchodzę powoli na drugie piętro.
Dopiero gdy docieramy do mojego mieszkania, a on otwiera
drzwi, dociera do mnie, że wie, gdzie mieszkam.
Więc dlaczego nie czujesz, że jesteś w niebezpieczeństwie? – pytam
sama siebie.
Bo nie jestem. Wiem to.
Jestem tego pewna.
Zamyka za nami drzwi, zapala światło, a następnie prowadzi
mnie krótkim korytarzem do pokoju. Wtedy dostrzegam, co ma
na skórze.
Tatuaże. Jest jak jedno wielkie dzieło sztuki.
Nie płaczę już, ale oddycham z trudem.
– Byłeś tu już kiedyś? – pytam.
Ale on nie odpowiada.
Prowadzi mnie do łóżka, sadza na nim, po czym wychodzi. Nie-
spełna trzydzieści sekund później słyszę wodę lecącą się z pryszni-
ca. Niedługo potem wraca do pokoju.
Nawet na mnie nie patrzy, przetrząsa po prostu szuflady
w poszukiwaniu ubrań.
Mam więc okazję, żeby mu się przyjrzeć.
Jest tak ubrany, że gdybym zobaczyła go na chodniku, spuści-
łabym głowę i przeszła na drugą stronę ulicy. I modliła się, żeby
tego nie zauważył, bo wkurzanie faceta, który tak wygląda, to
z pewnością nic dobrego.
Poza tym, jest...piękny. Tyle że nie w tradycyjny sposób. Wyso-
ki, ma jakieś metr osiemdziesiąt pięć, umięśnione ciało i oliwkową
skórę. Ciemne, brązowe włosy są wygolone po bokach i dłuższe
na górze. Ma na sobie niebieskie dżinsy podkreślające długie, sil-
ne nogi, białą podkoszulkę zakrywającą szeroką klatkę piersiową
oraz ramiona, białe trampki i gruby, czarny, skórzany pasek. Ale
mój wzrok przyciąga to, co widać, że kryje się pod ubraniem.
Tatuaże pokrywają jego ramiona i szyję. Na prawym policzku
ma wytatuowaną niewielką trzynastkę.
Jego ręce są po prostu piękne. Nie da się ich opisać innym sło-
wem. Z tyłu lewej ręki widzę misterną różę otoczoną czarnymi
liniami, na prawej czaszkę, z której wydobywa się dym. Wyglą-
da tak realistycznie, że aż się wzdrygam.
O Boże.
– Jesteś ranny.
Knykcie ma zdarte do krwi i opuchnięte.
Zatrzymuje się, po czym patrzy na mnie spod swoich rzęs. Nie
jest to spojrzenie seksowne, raczej ponure oraz znudzone. Per-
manentnie.
Pasuje do niego.
Jest naprawdę przystojny i bez tatuaży mógłby pewnie zostać
modelem, prezentującym ciuchy jakiejś marki odzieżowej. Ma
mocno zarysowaną szczękę, wydatną dolną wargę oraz wysokie
kości policzkowe. Jego oczy są brązowe.
– Nie martw się tym – szepcze. – Idź pod prysznic.
Nie jestem pewna, dlaczego wykonuje polecenia mężczyzny,
który lubi obserwować mnie, z twarzą ukrytą pod kapturem, ale
i tak to robię. Gdy tylko się podnoszę, włoski na karku stają mi
dęba z powodu powracającej niepewności.
– Będziesz tu nadal, kiedy wrócę? – rzucam w jego stronę, kie-
dy widzę, że odwraca się w stronę wyjścia.
Odwraca się powoli, by przyjrzeć mi się z ciekawością tymi na
wpół przymkniętymi oczami. Obserwujemy się przez dobrych
trzydzieści sekund, aż w końcu pyta zachrypniętym głosem:
– A chcesz?
Nie ufając sobie na tyle, żeby się odezwać, kiwam tylko głową,
unikając jego wzroku.
Ogarnia mnie natychmiastowa ulga, gdy powtarza mój gest,
a potem odwraca się i nakazuje:
– Prysznic.
Po drodze biorę szlafrok i powłócząc nogami, kieruję się do małej
łazienki, w której rozbieram się bez patrzenia w lustro. Gdy w nie
spojrzę i zobaczę, jak teraz wyglądam, na pewno wpadnę w panikę.
W zasadzie nie wiem, dlaczego do tej pory jeszcze się tak nie stało.
Nie mogąc się oprzeć, zerkam na swoje odbicie, po czym par-
skam śmiechem.
Lustro jest tak zaparowane, że i tak nic nie widzę.
Rozbieram się szybko, a następnie wchodzę pod gorący
prysznic i stoję pod nim tyle, ile się da się wytrzymać, aby woda
nie poparzyła skóry. Na ślepo sięgam do kurka i przekręcam go,
aż strumień staje się chłodniejszy, myśląc jednocześnie o tym, co
mnie spotkało.
Czy naprawdę zostałam właśnie napadnięta przez wielkiego, strasz-
nego typa i ocalona przez swojego stalkera?
Tak. Na to wychodzi.
Pierwsza łza pojawia się w bólach.
Druga przychodzi łatwiej.
Reszta płynie szybko, jakby przywołała je pierwsza.
Opieram się ręką o ścianę, by nie stracić równowagi, a moim
ciałem wstrząsa bezgłośny szloch.
Nie chcę, by on mnie usłyszał.
Oddychając ciężko, biorę się w garść, po czym zużywam resz-
tę energii na umycie włosów. Nakładam szampon, spłukuję,
a potem wychodzę z kabiny prysznicowej.
Otulam się ręcznikiem, myję zęby i opuszczam łazienkę. Słyszę
hałas w kuchni. Wchodzę do sypialni, upuszczam ręcznik, a na-
stępnie zakładam ubrania, które wyciągnął dla mnie mój stalker.
Dopiero kiedy mam je na sobie, orientuję się, że wybrał mój
ulubiony zestaw do spania.
Przypadek?
Nie sądzę.
Idę korytarzem w spodenkach z Elmo oraz w białej koszulce,
z mokrymi włosami. Powoli wchodząc do salonu, ostrożnie rozglą-
dam się wokół. Widzę go przy lodówce, stoi plecami do mnie.
Wzdrygam się, wiedząc, że nie ma w niej nic do jedzenia. Nie
wiem o nim zbyt wiele, ale zawsze widziałam go na ulicy, w tych
samych ciuchach. Jako pracowniczka opieki społecznej założy-
łam automatycznie, że jest bezdomny.
Serce mi się ściska. Musi być głodny.
Delikatnym chrząknięciem daję znać, że jestem w pomiesz-
czeniu, na co odwraca się w moją stronę.
– Głodna?
Marszczę brwi skonfundowana. To ja powinnam o to spytać.
– Yyy, nie. Nic nie przełknę, nawet gdybym chciała.
Kiwa głową ze zrozumieniem, po czym pyta, przyglądając mi
się:
– Wszystko w porządku?
Spuszczam głowę i odpowiadam cicho:
– Tak. A byłoby sto razy gorzej, gdyby nie ty, więc... – Ser-
ce mi przyspiesza. Nagle czuję zdenerwowanie oraz niepokój.
– D-dziękuję. Z-za to, co zrobiłeś – jąkam.
Wbija we mnie lodowaty wzrok.
– Nie ekscytuj się za mocno. – Robi krok w moją stronę. Jego
pociemniałe oczy niemal przewiercają mnie na wylot. – Nie
wszystkie potwory czają się w ciemnościach. – Powoli przesu-
wa palcem po mojej szczęce. Nachyla się, jego oddech ogrzewa
mnie, gdy mówi tuż przy moich ustach: – Niektóre kryją się
w świetle dnia.
Zamykam oczy. Na ciele czuję gęsią skórkę, a włoski na karku
się unoszą. Kiedy gładzi kciukiem mój policzek tak bardzo bar-
dzo delikatnie, czuję jak twardnieją mi sutki.
– Poobijałaś się – mruczy.
Przełykam z trudem ślinę, a potem cofam się.
Jest jak magnes, który przyciąga mnie do siebie. W tym mo-
mencie niesamowicie mnie to przytłacza.
Gdy otwieram oczy, nadal na mnie patrzy.
– Jak masz na imię? – pytam zduszonym głosem.
Unosi kącik ust.
– To bez znaczenia. Zapomnisz je, od razu, kiedy zniknę.
Podchodzę bliżej.
– Nie zapomnę – obiecuję.
Tym razem to on się cofa.
Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę. Te oczy. Mam wrażenie,
że widzą wszystko.
– Jestem Twitch – mówi na wydechu.
Twitch?
Twitch? Serio?
Czując się nieco odważniejsza, wyjaśniam cicho, co miałam na
myśli:
– Chodziło mi o twoje prawdziwe imię.
Patrzy na mnie z irytacją.
– To jest moje prawdziwe imię.
Teraz to ja czuję się poirytowana.
– Rodzice ci je nadali?
– Nie. Czy przez to jest mniej prawdziwe? Innego ci nie podam,
więc twój wybór.
Hmm. Ciekawe.
Rozglądam się po pomieszczeniu, żeby uniknąć jego wzroku,
kiedy zadam to pytanie.
– Dlaczego mnie – prześladujesz – obserwujesz?
Nie dostaję odpowiedzi, więc unoszę wzrok. Widzę, że nadal
mi się przygląda.
To dziwne. Nie wygląda na typowego prześladowcę. Z pew-
nością się tak nie zachowuje. Więc o co chodzi?
Czuję nagły przypływ irytacji. Kładę dłoń na biodrze, a potem
pytam:
– O co ci więc chodzi?
Na to odpowiada. Uśmiecha się krzywo, świadom, że działa
mi na nerwy.
– To się nazywa obserwowanie ludzi.
Krzywię się sfrustrowana.
– Mógłbyś mówić, że obserwujesz ludzi, gdybyś obserwował
więcej niż jedną osobę. Gdybyś obserwował różnych ludzi w róż-
nych sytuacjach. Ale ty tego nie robisz. Ty jesteś stalke...
Nagle znajduje się tuż przy mnie. Jest tak blisko, że czuję jego
zapach.
– Kim jestem? – pyta, zachęcając mnie, bym użyła tego brzyd-
kiego słowa.
Biorę głęboki oddech i natychmiast tego żałuję. Pachnie na-
prawdę dobrze. Wodą po goleniu, wiatrem... i wszystkim, czym
pachnie mężczyzna.
– Powiedz po prostu, dlaczego mnie obserwujesz? – szepczę.
Nie odpowiada, zamiast tego stwierdza złośliwie:
– Chyba naprawdę kurwa dobrze, że to robiłem, nie uważasz?
Zapada niezręczna, okropna cisza.
Jego oczy łagodnieją odrobinę.
– Drżysz. – Wskazuje na kanapę. – Siadaj.
Unosi moje dłonie, a ja dostrzegam, że rzeczywiście cała drżę.
Ten mężczyzna – Twitch – coś ze mną robi.
Podchodzę do kanapy, siadam na niej, po czym nakrywam się
kocem. Dziwi mnie, że idzie za mną i zajmuje miejsce na drugim
końcu. Moje zdziwienie zmienia się w niedowierzanie, kiedy wy-
ciąga z kieszeni paczkę m&m’sów i wrzuca sobie kilka do ust.
Przeżuwa wolno, patrząc, jak gapię się na jego usta. Nachyla
się, wyciąga do mnie cukierki i wskazuje na nie podbródkiem.
Gdy nie wykonuję żadnego ruchu, by się poczęstować, ani nie
odrywam wzroku od jego ust, odsuwa się.
– Jak chcesz.
Po tym, kiedy adrenalina już opada, mamroczę:
– Powinnam iść na policję.
Z błyskiem w oku powoli kręci głową.
– Nie. Nie musisz. Wszystko jest już załatwione.
Słucham?
Marszczę brwi.
– Co masz na myśli, mówiąc, że jest załatwione?
Przygląda mi się dłuższą chwilę, po czym stwierdza:
– Zadzwoniłem do kumpla, który zajął się problemem.
Zamieram.
Przełykam z trudem ślinę, a chwilę później szepczę:
– Czy o-on nie żyje?
– A miałabyś coś przeciwko? – pyta poirytowany.
Decyduję się na szczerość.
– Nie. Kiedy mnie podniosłeś, życzyłam mu śmierci.
Twitch kiwa głową, oczy mu łagodnieją. Chyba podoba mu się
moja odpowiedź.
– Nie pytaj i przekazuj dalej, Alexa.
Otwieram szerzej oczy, wzdrygając się.
– Wiesz, jak mam na imię – stwierdzam.
Wrzuca do ust kolejne cukierki, a potem patrzy na mnie ze
ściągniętymi brwiami.
Wiem, co sobie myśli. Myślę to samo.
Dlaczego jestem taka spokojna?
Wtedy sobie przypominam.
Wstaję, podchodzę do aneksu kuchennego, otwieram szafkę
i wyciągam apteczkę. Przynoszę ją na kanapę, po czym sięgam
po dłoń Twitcha, ale on ją odsuwa. Oczy mu ciemnieją.
– Nie musisz tego robić.
– Proszę, pozwól sobie pomóc.
Dostrzegam błysk w jego oczach. Kręci lekko głową, jakby
chciał coś przemyśleć. Zamyka oczy, mówiąc z oporem:
– Okej.
Cieszę się z tego małego zwycięstwa. Na moment ogarnia
mnie euforia.

W mojej pracy spotykam się z różnymi ludźmi. Wiem, że każ-
dy jest inny, ale nie mam wątpliwości, że Twitch jest socjopatą.
Otwieram buteleczkę wody utlenionej, uspokajam drżące dło-
nie, a następnie wylewam odrobinę na wacik. Sięgam po jego
dłoń. Patrzy, jak unoszę ją i kładę sobie na kolanach.
– Może zapiec – ostrzegam, po czym przykładam wacik do rany.
Nie wzdryga się, nie robi nic, co zdradzałoby jego dyskom-
fort, ale źrenice mu się rozszerzają, kiedy przemywam jego po-
obcierane knykcie. Nie podoba mi się, że przeze mnie cierpi, po-
chylam się więc i dmucham na nie lekko.
Kiedy nagle chwyta mnie mocno za kolano, unoszę głowę, by
na niego spojrzeć. Ma zaciśniętą szczękę, pociemniałe spojrzenie
i wygląda na wkurzonego.
– Gotowe – szepczę.
Rysy mu łagodnieją, gdy słyszy mój miękki głos.
– Musisz iść spać. Rano będziesz obolała. Weź coś przeciwbó-
lowego.
Nie mam szansy się odezwać, bo zaraz wstaje, łapie mnie za
przedramię – pewnie, ale delikatnie – po czym podciąga. Obej-
muje mnie w talii, a potem prowadzi do pokoju i pomaga się
położyć.
Czuję się taka odprężona. Czuję się bezpiecznie. Nie boję się
teraz niczego.
Gdy kładę policzek na poduszce, nakrywa mnie kołdrą, a póź-
niej odwraca się i wychodzi.
W głowie słyszę dudnienie, serce bije mi mocniej.
Co, jeśli nigdy więcej go nie zobaczę?
Kiedy w panice chcę go właśnie zawołać, odwraca się w progu.
Patrzy na mnie nieco niepewnie. Siadam, oddychając ciężko. Przy-
gląda mi się, mam wrażenie, tysięczny raz, aż w końcu pyta:
– Chcesz, żebym został, dopóki nie zaśniesz?
– Tak – odpowiadam bez wahania.
Mruga. Marszczy brwi. A potem odchodzi.
Czuję się teraz bardzo samotna i nic nie mogę poradzić na to,
że jestem rozczarowana. Dawno temu zaakceptowałam fakt, że
takie jest właśnie moje życie.
Przez wszystko w moim życiu przechodziłam w pojedynkę.
Nauczyłam się nikogo nie potrzebować.
Nikogo nie potrzebujesz. Po prostu miło byłoby móc na kimś polegać.
Nawet na krótką chwilę.
Nie chcę się nad tym zbyt długo zastanawiać, zamykam więc
oczy i kładę głowę na poduszce. Ale widzę tylko ciemność,
w jej najmroczniejszej formie. Czuję tylko chwytający za gardło
strach. W tej chwili mam wrażenie, że moje ciało do mnie nie
należy. Wydaje się zbrukane i uszkodzone.
Zaciskam powieki tak mocno, że aż boli, gdy słyszę obrzydli-
we dyszenie tego zboczeńca. Przygryzam wargę, by powstrzy-
mać szloch. Zakrywam uszy dłońmi, oddycham ciężko i mam
wrażenie, że płuca wypełnia mi jego zgniły zapach.
Skóra na nosie zaczyna mnie drapać. Ciepię.
Nienawidzę Twitcha za to, że mnie zostawił.
Nienawidzę siebie za to, że chciałam, żeby został.
Łzy wypływają mi spod powiek, moczą poduszkę. Mocniej
zatykam uszy, starając się bez powodzenia wyprzeć z umysłu
wizję dzisiejszego wieczora.
Podobne rzeczy nie zdarzają się takim ludziom jak ja. Może
w starym życiu, ale teraz już nie.
Nie jestem pewna, co powinnam po czymś takim czuć, ale
czuję złość. I smutek. I ból. Jednocześnie.
Powinnam być do tego przyzwyczajona. Do uspokajania sa-
mej siebie. Wracam myślami do dzieciństwa i przyciągam do
siebie kolana, kołysząc lekko. Muszę jakoś zagłuszyć te myśli.
Wstaję, podchodzę do odtwarzacza CD, wciskam play, a potem
rzucam się na łóżko i jeszcze raz zwijam się na swojej stronie.
Słucham, jak Guy Sebastian śpiewa o pozostających na zawsze
bliznach po walce. Trzymam oczy szeroko otwarte, bo boję się
tego, co zobaczę, kiedy je zamknę. Gapię się w ciemność mojego
pokoju, czując wilgoć na policzkach.
Skrzypienie przy drzwiach sprawia, że nadstawiam uszu. Sły-
szę ciche kroki. Na moim ciele pojawia się gęsia skórka. Łóżko
się ugina. Serce wali mi z przerażenia.
A potem... nie dzieje się nic.
Czekam na atak z szeroko otwartymi oczami. Na napaść. Co-
kolwiek.
Odwracam się i widzę jego kaptur w słabym świetle, które
wpada do pokoju. Ucisk w piersi znika.
Nie wyszedł.
W moim niespokojnym umyśle kiełkuje radość.
Unoszę się, by na niego spojrzeć, i szepczę:
– Nie wyszedłeś.
Ale nie odpowiada. Kładzie się na kołdrze, naciąga kaptur na
twarz, wkłada ręce za głowę, po czym mówi z westchnieniem:
– Śpij, Lexi.
Czuję się bezpiecznie, jest mi ciepło i dobrze. Zamykam oczy,
pozwalając, by sen zabrał mnie w lepsze miejsce.
Do jutra.

Budzę się nagle, otwieram gwałtownie oczy.
Ogarnia mnie rozczarowanie.
Twitch zniknął.
Zwalczam chęć, by skrzywić usta w grymasie. Zamiast tego
się uśmiecham.
Może teraz go nie ma.
Ale został.

Choć zrobiłam, co mogłam, by zakryć większe zadrapania oraz
siniaki z poprzedniej nocy, Charlie wyraźnie patrzył na mnie
o sekundę za długo, a mi przez to włączyła się panika. Natych-
miast zmusiłam się do śmiechu i wyjaśniłam, że wpadłam na
ścianę z cegieł.
Szef zmrużył oczy, ale zaraz się uśmiechnął i potrząsnął gło-
wą, jakby chciał powiedzieć: „Wariatka z ciebie”.
Przez cały ranek udawało mi się znajdować sobie coś do robo-
ty i nim się zorientowałam, nadszedł czas lunchu. Nie chcąc zo-
stawać w biurze sam na sam ze swoimi myślami, postanawiam
udać się do parku. Nie chciało mi się za bardzo jeść. Żołądek
ściskał mi się na myśl, do czego mogło wczoraj dość. Zatrzyma-
łam się w pobliskiej kawiarni, kupiłam muffinkę oraz sok poma-
rańczowy, po czym ruszyłam do parku po drugiej stronie ulicy.
Zsunęłam buty ze stóp, by usiąść na trawie z wyprostowanymi
nogami. Uniosłam twarz do słońca i westchnęłam zadowolona.
Zaczynałam się w końcu odprężać.
Co sprowadza mnie do chwili obecnej.
Czuję, że ktoś mnie obserwuje.
Marszczę brwi. Siedząc na słońcu, nie powinnam dostawać
gęsiej skórki, ale jednak właśnie to teraz czuję. Nagle dociera do
mnie tez coś innego, uczucie wielkiego zadowolenia i radości.
Otwieram jedno oko, odwracam się, zerkając na drugą stronę
ulicy, zupełnie jakbym wiedziała, że tam jest.
I jest.
Zakapturzona postać z rękami w kieszeniach.
Wypełnia mnie ciepło.
Tam jest. Obserwuje mnie. Upewnia się, że nic mi nie jest.
W każdym razie tak mi się wydaje. Wiem, że powinnam czuć
się inaczej. Niepewnie. Powinnam nawet się bać. Ale nie boję się.
Coś w tym mężczyźnie mnie uspokaja. W głębi duszy wiem, że
nie mam się czego bać. Twitch mnie ochroni.
Tak jak zawsze to robił.

1 komentarz:

  1. Wielkie podziękowania dla tego wspaniałego człowieka o imieniu Dr. Agbazara, wielki rzucający, który przywraca radość z pomocy w przywróceniu mojego kochanka, który oderwał się ode mnie cztery miesiące temu, ale teraz, z pomocą dr. Agbazara, wielka miłość, rzuca zaklęcia. Dzięki mu. Możesz również poprosić go o pomoc, gdy będziesz go potrzebować w trudnych czasach: ( agbazara@gmail.com ) lub WhatsApp ( +2348104102662 )

    OdpowiedzUsuń

  Ava Harrison - „Bezwzględny władca” Codzienność Viviany Marino, córki skorumpowanego polityka, bardzo przypomina życie mafijnej księżniczk...