środa, 3 lipca 2019

Kochani to już dziś, premiera naszego wspaniałego patronatu medialnego!! Powieść Aly Martinez - "Walcząc z cieniami", jest to niezwykle poruszająca opowieść, a Was gorąco zachęcamy do przeczytania prologu oraz dwóch pierwszych rozdziałów tej powieści!! :) 


Prolog
Ash

– GDZIEŚ TY, KURWA, była? – usłyszałam oschły męski głos,
gdy tylko weszłam do sali konferencyjnej.
Spojrzałam w jego oczy tylko na sekundę, ale od razu je rozpo-
znałam. Chociaż drzwi dopiero co się za mną zamknęły, niczego
nie chciałam tak bardzo, jak tego, by czmychnąć. Serce biło mi
szybko.
Muszę się stąd wydostać.
– Ee... – Zwlekałam, próbując dać sobie trochę czasu na ob-
myślenie planu.
– Siadaj – rozkazał, popychając do przodu krzesło znajdują-
ce się obok niego, lecz za żadne skarby świata nie zamierzałam
zbliżyć się do niego na taką odległość.
– Nie trzeba – powiedziałam, cofając się o krok w stronę drzwi.
– Nawet o tym nie myśl – powiedział szybko. – Jak Boga ko-
cham, nie próbuj nawet otwierać tych drzwi, bo... – Może i nie
dokończył zdania, ale jasno wyraził swoją groźbę.
Przełknąwszy z trudem ślinę, powoli podeszłam do krzesła
stojącego najdalej od niego i przysiadłam na skraju. Czekałam na
odpowiednią chwilę, by uciec.
Spojrzał w dół, na plakietkę z imieniem zawieszoną na mojej
szyi, i uniósł brew.
– Victoria?
– Możesz mówić mi Tori, jeśli chcesz. – Próbowałam uśmiech-
nąć się sztucznie, ale to chyba wkurzyło go jeszcze bardziej.
Odetchnął kilka razy, próbując się uspokoić, jednak nie ostu-
dziło to płomieni żarzących się w jego wyrażających zdenerwo-
wanie oczach.
– Szukałem cię, Ash – warknął, wymawiając moje imię.
– Ach tak? No to rozwiązałeś zagadkę. Znalazłeś mnie. –
Wstałam, ale zatrzymał mnie dźwięk jego pięści uderzającej w
stół. Wzdrygnęłam się, słysząc ten nagły hałas.
Gdy w pokoju zapadła cisza, powoli spojrzałam w górę i zo-
baczyłam, jak wpatruje się we mnie morderczym wzrokiem.
Chociaż siedział, wiedziałam, że był ogromny. Kiedy patrzył mi
w oczy, jego napięte mięśnie szyi oraz ramion zarysowywały się
pod szarą bawełną jego koszulki. Przez kilka sekund mrugał, po
czym znowu się odezwał.
– Mieszkasz w schronisku dla bezdomnych – oznajmił zdecy-
dowanie, jakby jego słowa opowiadały własną historię.
I może tak było.
– Pracuję w schronisku dla bezdomnych. – Prędko go popra-
wiłam.
Jednak on poprawił mnie równie szybko.
– I w zamian za to możesz tam mieszkać. W. Schronisku. Dla.
Bezdomnych – wypowiedział każde słowo osobno.
Odwróciłam wzrok, ponieważ mówił prawdę.
Prawdę, której nienawidziłam.
A jednak najświętszą prawdę.
Do oczu napłynęły mi łzy. Walczyłam z nimi, starając się, by
nie popłynęły.
Miałam ciężkie życie, lecz przez obecność tego mężczyzny
w tym miejscu stało się ono nieskończenie trudniejsze. Gdybym
tylko mogła uciec z tego pokoju, mogłabym znowu zniknąć.
Moje życie nie było idealne, ale to, że on się tu zjawił, wszystko
jeszcze bardziej komplikowało.
– Chcę, żebyś sobie poszedł – skłamałam z całą udawaną od-
wagą, na jaką udało mi się zebrać.
– Nie mogę. Ukradłaś mi coś.
– Słuchaj, nie mam już twojej książki.
Jeden kącik jego ust uniósł się, tworząc chytry uśmiech.
– Kłamiesz – wyszeptał, sięgając w stronę krzesła znajdujące-
go się za nim. Wyciągnął zniszczoną książkę i bezceremonialnie
rzucił ją na stół.
Otworzywszy szeroko oczy, nie myśląc, rzuciłam się po nią.
Była moja. Nawet on nie mógł mi jej odebrać.
Równie szybko co się pojawiła, zniknęła. Złapał mnie za nad-
garstek.
Ześlizgnęłam się ze stołu, próbując wyrwać się z jego uścisku.
Lecz była to bezowocna próba, ponieważ nawet jeśli wypuścił-
by mnie, zostałam już zamrożona jego jasnoniebieskimi oczami
i nie mogłam się ruszyć.
– Ponad trzy pieprzone lata – powiedział wściekły.
– Musiałam – zapiszczałam, a łzy zaczęły płynąć mi po po-
liczkach.
– Ponad. Trzy. Pieprzone. Lata, Ash. Ukradłaś mi coś. – Puścił
moją rękę i wstał.
Otworzyłam usta, z których wydobyło się głośne westchnie-
nie, a on zrobił dwa kroki w przód.
Przygważdżając mnie do ściany swoim twardym ciałem, zła-
pał dłonią moje gardło, po czym przesunął ją w górę, gładząc
kciukiem moją dolną wargę. Naciskając na podbródek, przesu-
nął moją głowę w bok.
Wziął głęboki oddech, po czym zrobił wydech, żądając:
– Chcę ją odzyskać.
Zabrakło mi tchu.
Czekałam ponad trzy lata, by usłyszeć te słowa.
Gdybym tylko mogła mu wierzyć.
– Flint, proszę.

Rozdział 1

Flint

PAMIĘTAŁEM WSZYSTKO.
Usłyszałem wystrzał broni.
Poczułem pocisk.
Zobaczyłem, jak ona upada.
W mniej niż sekundę moje dotychczasowe życie się skończyło.
Lecz, bez wątpienia, znowu zrobiłbym to samo.
Dla niej.
– Flint! – krzyknęła Eliza, leżąc pode mną.
Ale nie w sposób, o jakim przez lata marzyłem przynajmniej
milion razy. Jej głos nie załamał się w uniesieniu. Nie wzywa-
ła mojego imienia, stając się tylko moją, nie wyznała mi miłości
ani nie obiecywała pozostać przy mnie na zawsze. Zamiast tego
w uszach słyszałem głośne dzwonienie, a z jej ciemnoniebieskich
oczu wypłynęło tsunami łez.
Moje serce już i tak biło mocno, lecz zabiło jeszcze szybciej,
gdy ujrzałem wstrząsający ból widoczny na jej twarzy. Wiedzia-
łem, że zostałem trafiony, jednak nie to mnie przeraziło.
– Nic ci nie jest? – zapytałem szybko.
– Nie – wydusiła z siebie. Chociaż nienawidziłem patrzeć, jak
płacze, ciężar całego świata zniknął wraz z tym jednym słowem.
– Na pewno? – Przyglądałem się jej, ale ona skupiła się na
czymś kompletnie innym.
Uniosła dłoń spoczywającą dotychczas na moich plecach. Z jej
palców spłynęła krew.
– O Boże! – krzyknęła, gramoląc się spode mnie.
– Wszystko w porządku. – Chciałem ją uspokoić, jednak gdy
próbowałem podnieść się z podłogi, wiedziałem, że moje słowa
nie pomogą. Wcale nie było w porządku. – Ja... – zacząłem mó-
wić, lecz nagle zapomniałem, co chciałem powiedzieć. Zalała
mnie fala bólu, przez co upadłem twarzą na podłogę, w miejscu,
gdzie przed chwilą leżała Eliza.
Rozpaczliwie starałem się nie zemdleć, jednak szybko prze-
grywałem tę walkę.
– Flint. Zostań ze mną. Trzymaj się, proszę – mówiła spokoj-
nie, klęcząc przy mnie. Ale gdy tylko usiadła, ujawniły się jej
prawdziwe emocje. – Pomocy! – krzyknęła rozpaczliwie. – Pro-
szę, niech mu ktoś pomoże!
Traciłem przytomność i mogłem się skupić, ale nawet pomi-
mo tego chaosu – Elizy błagającej o pomoc oraz ochroniarzy
wbiegających do pokoju – jakimś cudem wyłapałem głos spikera
telewizyjnego, ryczącego w tle.
– Naprawdę spodziewałem się dzisiaj więcej po Tillu Page’u
– oznajmił.
Właśnie wtedy przypomniałem sobie o bólu o wiele gorszym
od tego, który mógł mi zadać jakikolwiek pocisk.
Till.
Jej mąż.
Ojciec nienarodzonego dziecka.
Mój brat.
Zasługiwał na nią, ale, cholera, ja także.
Wpatrywałem się w jej oczy, a jej wrzaski spowiła cisza.
Obudziłem się, czując przenikliwy ból w plecach. Panika od razu
zalała moje myśli.
– Eliza! – krzyknąłem najgłośniej, jak mogłem, jednak udało
mi się tylko zabulgotać.
– Tu jestem. – Pojawiła się u mojego boku. – O Boże, Flint.
Nie rób już tak. Nie możesz zasypiać. – Zaczęła gładzić mnie
po głowie.
– Eliza – powtórzyłem, kiedy po raz kolejny nie byłem w sta-
nie sklecić spójnej myśli. Byłem przerażony, tyle wiedziałem na
pewno. Lecz mój umysł walczył, starając się nadążyć i próbując
odpowiedzieć „dlaczego”. – Nic... nic ci nie jest?
– Nie. Nic mi się nie stało – zapewniła mnie, pochylając się
i całując mnie w skroń – gest, dla którego bym zabił, żeby tylko
móc go odwzajemnić.
Zamiast tego wyciągnąłem rękę w bok, szukając po omacku
jej dłoni.
– Zostań ze mną.
Mocno chwytając moją dłoń, obiecała:
– Nie opuszczę cię, Flint. Przysięgam.
Gdyby tylko miała na myśli to, co bym chciał. Jednakże
w tamtym momencie, leżąc twarzą w dół, wykrwawiając się na
dywanie w ekskluzywnym hotelu w Vegas, z pociskiem tkwią-
cym w plecach, zadowoliłem się tym.
Tyle nie wystarczyło.
Ale tak musiało być.
Nie jest moja.
Nigdy nie była.
Ochoczo oddałem się ciemności, gdy szeptała w moje ucho
kojące słowa.
Powoli wróciła mi świadomość. Nie mogłem do końca pojąć, gdzie
byłem, ani dlaczego miałem wrażenie, jakbym połknął rozżarzone
węgle. Pomimo swojego zamroczenia czułem ból w plecach. Jed-
nak dopiero kiedy próbowałem coś powiedzieć, zdałem sobie spra-
wę z tego, jak głęboko w czarnej dupie się znalazłem.
– Ełliz. – Co, do cholery? – Elyz.
– Och, dzięki Bogu! – krzyknęła Eliza, nagle zjawiając się
u mojego boku.
Westchnąwszy z ulgą, próbowałem unieść powieki, potrzebu-
jąc jedynie ujrzeć jej ciemnoniebieskie oczy. Nie były magiczne,
ale i tak mogły mnie uzdrowić jednym spojrzeniem. Cholera,
sama świadomość obecności Elizy działała cuda.
Próbowałem walczyć, lecz nie mogłem przekonać swoich po-
wiek, że światło nie było źródłem całego zła na tym świecie.
– Ćśś. Wszystko w porządku. Po prostu odpręż się – wyszep-
tała, widząc moje starania. – Boli cię? Potrzebujesz więcej leków
przeciwbólowych?
– Ne. Tylko cebe – powiedziałem, jakbym był pijany.
– Co z nim? Dlaczego nie umie mówić? – wychlipał Quarry.
Nigdy nie zapomnę dźwięku jego głosu w tamtym momencie.
Trząsł się niczym głos przerażonego dziecka, którym nigdy nie
był. Może i miał dopiero trzynaście lat, ale od dawna nie był już
małym chłopcem. Tak jak ja i Till musiał zbyt szybko dorosnąć.
Jego załamujący się głos rozjaśnił mój zamroczony umysł.
– Nicz my ne jez, Q – wybełkotałem i zaśmiałem się, chociaż ta
sytuacja nie była zabawna.
Leżałem twarzą w dół, na łóżku szpitalnym, naszpikowany
lekami, wzdychając za ciężarną żoną swojego brata. Ta sytuacja
była bardzo popieprzona.
Z drugiej strony, może śmianie się było odpowiednią reak-
cją. Mój brat, Till, był prawdopodobnie najlepszym mężczy-
zną, jakiego w życiu spotkałem. Jest tylko sześć lat starszy ode
mnie, ale od zawsze traktowałem go jak ojca. Moja matka była
niezłym ziółkiem, jednak mojego ojca nie można było przypisać
do jakiejkolwiek kategorii. Właśnie przez Claya Page’a leżałem
w tym łóżku i próbowałem odzyskać siły po oberwaniu w plecy.
Właśnie przez niego Till niemal stracił żonę oraz nienarodzoną
córkę. Właśnie przez niego Quarry niemal został porwany.
Pozostali mi tylko bracia i Eliza.
Gdybym tylko mógł być choć w połowie tak dobrym męż-
czyzną jak Till, byłbym lepszy od dziewięćdziesięciu dziewię-
ciu procent facetów chodzących po tej planecie. Boże, chciałem
być tak samo bezinteresowny jak on. Lecz było mi do tego dale-
ko. Zamiast tego przez lata stałem się coraz bardziej zazdrosny
o jego życie i miłość, jaką darzyła go Eliza. Pewnie, mieli swoje
problemy, ale zawsze wspólnymi siłami przeganiali burzę, nie-
zmiennie będąc sobie oddani. Zaledwie rok temu mój starszy
brat nagle stracił słuch – coś, co z łatwością mogłoby sprawić, że
kobieta zakasałaby kieckę i uciekła. Jednak Eliza tego nie zrobi-
ła. Podarowała mu bezwarunkową miłość, a mnie bardzo bolało
patrzenie, jak daje ją jemu.
Im starszy byłem, tym częściej zauważałem zżerające mnie
poczucie winy oraz złość. Poczucie winy, ponieważ nie ma na
świecie dwojga ludzi, którzy tak bardzo zasługiwaliby na siebie.
A złość, ponieważ, pomimo świadomości tego, chciałem pozbyć
się swojego brata. Chciałem mieć Elizę Reynolds Page na każdy
możliwy sposób, choć w szczególności zależało mi na tym, by
nigdy mnie nie opuściła i już na zawsze kochała.

Potrzebowałem komfortu psychicznego oraz poczucia bezpie-
czeństwa, jakie tylko ona mogła mi zaoferować.
– Elyza? – zawołałem, znowu walcząc ze swoimi powiekami
i tym razem wychodząc z tej walki zwycięsko. Powitał mnie wi-
dok Tilla trzymającego ją mocno; owinął ręce wokół jej brzucha.
– Hej, koleżko – zagruchał. Ulga zalała jego twarz.
Ale nie na niego chciałem patrzeć. Eliza stała obok, otulona
jego ramionami, a łzy płynęły po jej policzkach.
Moje usta drgnęły i, co nieprawdopodobne, uśmiechnąłem
się.
Zawsze płacze.
– Nić czi ne jez? – wymamrotałem.
– Tak. Dzięki tobie. – Zrobiła krok w przód, splatając nasze
dłonie. Zaśmiałem się i naszymi połączonymi knykciami potar-
łem jej brzuch. – Jak szie ma dziedzko?
– Co on powiedział? – zapytał Till.
Eliza rozłączyła nasze dłonie, żeby mu przetłumaczyć i zaraz
potem złączyła je znowu.
Próbowałem przekręcić się na plecy, chcąc móc używać dłoni,
aby z nim rozmawiać, jednak powstrzymały mnie nagłe krzyki.
– Nie! – krzyknęli, kiedy próbowałem podnieść się z łóżka.
– Nie możesz się ruszać. Znaczy, ee, nie powinieneś się ru-
szać. – Kucnęła przede mną.
Podniosłem dłoń, po czym otarłem jej łzy. Miała czerwone, za-
puchnięte oczy, ale kiedy odgarniała moje krótkie włosy z czoła,
nigdy nie wyglądała piękniej. Palcami przesuwała po mojej skó-
rze, uśmierzając ból.
– Dam ci trochę więcej środków przeciwbólowych. – Chwy-
ciwszy czerwony guzik leżący w rogu mojego łóżka, wcisnęła
go kilka razy.
W ciągu kilku sekund moje całe ciało jeszcze bardziej się roz-
luźniło.
Nadal przede mną kucała, a jej oczy zaczęły schnąć, kiedy
szeptała kojące słowa, które nie do końca rozumiałem, ponieważ
zagłuszały je niezliczone pikające monitory. Lecz jej słowa się nie
liczyły.
Była ze mną.
Dla mnie.
Obraz mi się rozmazał, a czas stanął w miejscu, gdy wpatry-
wałem się w jej oczy i bełkotałem zakazane słowa.
Ukrywałem je przez lata. Ale choćbym nie wiem jak się starał,
żadna ilość czasu nie sprawiła, by stały się one dobre.
– Kocham czie, Elyzo. Zajebiiiiiiiszczie. Barco.

Chociaż byłem kompletnie otumaniony lekami, wiedziałem, że
moje wyznanie wyrządzi więcej krzywdy niż dobrego, jednak to
nie powstrzymało wydobywających się ze mnie słów ani bólu.
Może jeśli powiem jej, co do niej czuję, uda mi się dać sobie
z nią spokój. Przenieść się do dnia, kiedy nie byłem dręczony
nieosiągalnym. To był świetny pomysł, ale realizacja planów to
zupełnie inna historia.
Odpowiedziała:
– Ja ciebie też. – Z pewnością mnie nie zrozumiała.
A w tamtej chwili musiała mnie zrozumieć. To nie był wybór.
Ani jej.
Ani mój.
– Nie. Koooooocham czie.
– Ćśś – wyszeptała, kładąc dłoń na moim policzku. – Ja ciebie
też kocham, Flint. Wszyscy cię kochamy. Po prostu idź spać.
Wszyscy cię kochamy.
To miało się zmienić, gdy skończę swoje wyznanie. Byłem na
tyle świadomy, żeby zdawać sobie z tego sprawę.
– Nie. Suchaj. Kocham... cziebie. Tak jak Till. Tak... sze chcze
sz tobom uprawiacz szeksz. Napławde. Dobły. Szeksz. – Za-
śmiałem się.
– O kurwa – jęknął Quarry.
– I poszlubicz cibie i... – Przerwałem, by zwilżyć suche usta,
po czym wyplułem z siebie słowa, które miały być ostatecznym
ciosem zadanym mojemu głuchemu bratu. – To powynno bycz
moje dzieczko, ne jego.
– O kurwa – powtórzył Quarry.
– Uch... ee... – Eliza zaczęła się jąkać, spoglądając na Tilla sto-
jącego tylko kilkadziesiąt centymetrów dalej.
– Co? Co on powiedział? – zapytał brat, zbliżając się.
– Powedziaem, sze kocham twojo szone! – krzyknąłem z nie-
wiadomego powodu.
No, może niewiadomego dla nich; ja całkowicie rozumiałem
swoje frustracje.
Till musiał mieć powód, żeby mnie znienawidzić. Dał mi tyle
dobrego w życiu i zapewniał wszystko, co tylko mógł, nawet jeśli
oznaczało to rezygnowanie z czegoś dla siebie. Byłem mu winny
prawdę na temat swoich uczuć do jego żony. Chociaż w ten sposób
ujawniałem, jaką kupą gówna tak naprawdę jestem.
Uniosłem wolną rękę, po czym zacząłem pokazywać litery,
ale Quarry wszedł pomiędzy mnie a Elizę i przycisnął moją dłoń
do łóżka.
– Ta. Koniec z tym. Idź spać, dupku.
– On muszi wiedziecz. Powiecz mu.
Q uniósł dłonie i zaczął mówić do Tilla w języku migowym,
nie poruszając ustami.
– Powiedział, że nas wszystkich kocha, a potem zaczął robić się sen-
tymentalny i nazwał Elizę mamusią. Po prostu staram się go powstrzy-
mać od ośmieszenia siebie. To wszystko.
– Gófno prafda – warknąłem, kiedy skończył.
– My ciebie też kochamy. Odpocznij trochę – powiedział Till,
krzyżując ręce na klatce piersiowej, nie kupując wyjaśnienia Qu-
arry’ego.
– Ne! Powiedziaem, sze kocham jom. Elyze. – Zacząłem wska-
zywać na nią placem, ale młody ponownie uderzył mnie w dłoń,
która opadła.
Odwracając się plecami do Tilla, pochylił się nade mną.
– Zamknij cholerną jadaczkę. Próbuję ci pomóc.
– Kocham jom – powtórzyłem po raz enty.
Eliza, przecisnąwszy się obok Q, znów zjawiła się obok mnie.
– Nie kochasz mnie. Po prostu jesteś teraz naszpikowany le-
kami, Flint.
– Gófno prafda – oznajmiłem stanowczo.
To nie przez leki czułem to, co czułem. I nie mogły też tego
naprawić. Gdyby istniało lekarstwo na pieczenie w mojej klatce
piersiowej, jakie odczuwałem za każdym razem, kiedy widzia-
łem ją z Tillem, już dawno temu bym się od niego uzależnił.
– To ne stao sie teraz, Elyzo. Myśle o tobie, kiedy... – Zaczą-
łem dzielić się swoimi żenującymi sekretami, gdy Quarry zakrył
mi usta dłonią.
– Powiedziałem, żebyś się, kurwa, zamknął! – wysyczał.
– Ne przeklynaj – wymamrotałem.
Spojrzał na Elizę.
– Mogłabyś znów przycisnąć ten guzik? Może odleci.
– Co się, do cholery, dzieje? – zapytał gniewnie Till, tracąc pa-
nowanie nad sobą, ponieważ nic z tego nie rozumiał.
– Nic. Po prostu zachowuje się jak cipa. Jako jego młodszy brat sta-
ram się bronić jego męskości... czy coś – powiedział Quarry w języ-
ku migowym, po czym uśmiechnął się sztywno do Tilla.
– Nie, ja... – Zacząłem, a jego dłoń po raz kolejny wylądowała
na moich ustach.
Quarry spojrzał na Elizę ze zniecierpliwieniem.
– Minie jeszcze kilka minut, zanim pompa do podawania le-
ków przeciwbólowych znowu zacznie działać – oznajmiła wy-
cieńczona moim wyznaniem.
I właśnie ta jej reakcja bolała mnie bardziej niż to, co działo się
z moimi plecami.
– No to potrzymam w tym miejscu rękę, dopóki ten czas nie
minie – wysyczał Quarry w stronę Elizy.
– Ee, pójdę po wodę – powiedziała z zażenowaniem.
– Elyza, chekaj! – Próbowałem krzyczeć, ale Quarry nie kłamał
co do tego, że nie zamierza zdejmować swojej dłoni z moich ust.
– Weś te reke.
Spoglądając znowu na Tilla, podniósł jeden palec, co miało
oznaczać, by dał mu sekundę. Potem znów odwrócił się do mnie.
– Zamknij się. Zamknij się. Zamknij. Się. Kochasz ją, dobra.
A teraz się zamknij.
– On muszi sie dowiedziecz – powiedziałem.
– Idź spać, Flint. Sam przekażę mu twoje słowa, jeśli po prze-
budzeniu nadal będziesz chciał popełnić ten błąd. – Wbił we
mnie wzrok.
Byłem zmęczony. Sen nie brzmiał jak tortury. Od kiedy mia-
łem dwanaście lat, ukrywałem swoje uczucia do Elizy. Co zmie-
ni jedna noc?
– Zabiore mu jom – oznajmiłem, a powieki zaczęły mi opadać.
Quarry wybuchnął śmiechem.
– W takim razie, kiedy się obudzisz, przekażę mu twoje ostrze-
żenie. O, popatrz! Czas się skończył. – Chwycił czerwony guzik
i nacisnął go.
Jęknąłem, kiedy leki wypełniły moje żyły, cudownie je roz-
grzewając.
– Dzięki Bogu – wydyszał, kiedy odpływałem.
Gdy kilka godzin później się obudziłem, moje zdeterminowa-
nie, żeby wyznać prawdę Tillowi kompletnie zniknęło.
Niestety tak samo jak pragnienie, by Eliza poznała moje
uczucia.
Lecz prawda wyszła już na jaw.
Gdy zacząłem czuć zażenowanie, próbowałem przekonać sa-
mego siebie, że powinna wiedzieć, co czuję.
Ale tak nie było.
Było w cholerę gorzej.

Rozdział 2

Flint

DZIEŃ, W KTÓRYM DOWIEDZIAŁEM SIĘ, że prawdopodob-
nie nigdy już nie będę mógł chodzić, nie przypominał niczego,
czego doświadczyłem w swoim dotychczasowym życiu. A to
dużo mówi, ponieważ przez osiemnaście lat przeżyłem więcej
cierpienia niż niektórzy przez całe swoje życie.
Do cholery, byłem najlepszy w cierpieniu. Żyłem ze świa-
domością, że matka mnie porzuciła. Oraz ciekawostką, że mój
ojciec spędził lata w więzieniu po tym, jak niemal przyczynił
się do śmierci mojego brata. Byłem naocznym świadkiem na-
głej utraty słuchu Tilla. I miałem miejsce w pierwszym rzędzie
w dniu, gdy Quarry dowiedział się, że czeka go to samo. Ostat-
nio miotałem się godzinami, patrząc na moją rozpadającą się
rodzinę, gdy rozpaczliwie próbowaliśmy znaleźć gościa, który
porwał Elizę, grożąc jej bronią.
Cierpienie było niczym w obliczu czekającej mnie drogi.
Zostałem sparaliżowany, ponieważ przyjąłem na siebie po-
cisk, żeby ją chronić. Przynajmniej tak widzieli to inni ludzie.
Till w szczególności okrzyknął mnie bohaterem. Lecz to było
kłamstwo. Dałem się postrzelić, gdyż chciałem chronić siebie. Nie
przetrwałbym bez niej ani chwili. Działałem tamtego dnia tak
egoistycznie, że nie mogłem się nawet załamać.
Dokonałem wyboru.
– Najprawdopodobniej znowu będziesz mógł chodzić, ale do-
póki twoje ciało nie zacznie zdrowieć, po prostu nie mamy do-
kładnej informacji, kiedy to się stanie.
– Czy jakieś osoby z podobnymi urazami zaczęły chodzić? –
zapytał Till, gdy Eliza skończyła tłumaczyć dla niego informację.
– Oczywiście! – odpowiedział entuzjastycznie lekarz.
Ale ja czułem się, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch.
– A jednak było trochę przypadków, którym to się nie udało,
prawda? – zapytałem gorzko.
– No tak. Każdy pacjent inaczej wraca do zdrowia.
– Więc tak właściwie sprowadza się to do rzutu monetą, hę?
Nie odpowiedział, tylko posłał Tillowi znaczące spojrzenie.
– No. Więc powinieneś wiedzieć jedno, doktorku. Moneta za-
jebiście nienawidzi braci Page. – Zaśmiałem się gorzko. Wskazu-
jąc na Tilla, oznajmiłem: – Głuchy. – Następnie machnąłem ręką
w stronę Quarry’ego. – Traci słuch. – A potem wskazałem siebie. –
Sparaliżowany. – Pokręciłem głową, spoglądając w dół, na swoje
bezużyteczne nogi, przeklinając je za to, że mnie zawiodły.
– To tymczasowy stan, Flint. Będziemy z tym walczyć. Znowu
staniesz na nogi. Przysięgam, że tak będzie – obiecał Till, z tru-
dem hamując emocje.
Chciałem krzyczeć i wrzeszczeć, bo przecież nie mógł obiecać
mi czegoś takiego. Ale to byłby kolejny powód, przez który ro-
słoby moje poczucie winy.
– Wiem – powiedziałem w języku migowym, zmuszając się do
uśmiechu. – Naprawdę. Nie szkodzi – szepnąłem do Elizy, a ona
zaczęła płakać. Till mocno trzymał ją w swoich ramionach.
Moją uwagę odwróciło pukanie do drzwi.
– Co powiesz na towarzystwo? – zapytał Slate, wchodząc do
środka. Zaraz za nim zjawiła się jego żona, Erica.
Większość ludzi znało Slate’a Andrewsa jako byłego mistrza
świata w wadze ciężkiej. Lecz dla mnie oraz dla moich braci on
i Erica byli rodzicami, których nigdy nie mieliśmy. Slate był wła-
ścicielem klubu sportowego dla ubogich dzieciaków, a ponieważ
nasza trójka świetnie pasowała do tej kategorii, większość czasu
spędzaliśmy w On The Ropes. Trzymał sztamę z większością
dzieciaków z siłowni, ale każdy wiedział, że z nami łączyła go
szczególna więź – lub, dokładniej, z Tillem. Jak zwykle Quarry
i ja stanowiliśmy zaledwie część pakietu.
Kilka lat temu Slate podarował Tillowi jedyną w swoim ro-
dzaju szansę. Postanowił finansować jego starania w zostaniu
zawodowym bokserem. Dzięki tej szansie zgotowanej przez los
leżałem w łóżku sparaliżowany, a mój brat siedział naprzeciwko
mnie – obecny mistrz świata wagi ciężkiej, trzymający w ramio-
nach kobietę, którą kochałem.
Wydawało się to dość nie fair, ale niewiele rzeczy w moim
życiu było w porządku.
– Wejdźcie – odpowiedziałem, po czym rozejrzałem się po po-
koju, patrząc na poważne twarze.
Mój wzrok spoczął na Quarrym. Siedział w rogu i wyglądał
przez okno. Zdradzało go jedynie delikatne drżenie ramion.
– Ej, Q! – zawołałem.
Nie odwrócił się do mnie, kiedy odpowiedział:
– No?
– Płaczesz tam sobie? – Ot tak rzuciłem te słowa. Był moim
młodszym bratem. Nawet w chwili, która powinna być porusza-
jąca, moim zadaniem wciąż było dawać mu popalić.
– Odpieprz się – warknął w stronę okna.
Usta mi drgnęły, gdy usłyszałem jego odpowiedź.
– Hej, nie możesz być mężczyzną i dzieckiem jednocześnie. Wybie-
raj: klniesz albo płaczesz. – Droczyłem się z nim, tłumacząc swoje
słowa na język migowy, żeby Till mógł dołączyć do zabawy.
Stojący obok mnie Slate jęknął, a brat pokręcił głową, po czym
pocałował Elizę w skroń.
– Daj mu spokój – nakłaniała Erica.
Jednak nie mogłem tego zrobić. Potrzebowałem tej interakcji.
Musiałem się upewnić, że nie stracę kontroli nad swoim umysłem.
Mówiąc do niego jak do dziecka, zapytałem:
– Q, chcesz, żebym poprosił pielęgniarkę o lizaczka dla ciebie?
– Nienawidzę cię – wymamrotał, wstając. Gniewnym krokiem
ruszył w stronę drzwi.
– Żartuję, Quarry. Chryste, nie musisz być taki wrażliwy! –
krzyknąłem za nim.
Gdy dotarł do progu, spojrzał w górę, po czym pokazał mi
środkowy palec. Łzy płynęły po jego policzkach i skłamałbym,
gdybym powiedział, że patrzenie na niego w takim stanie nie
zraniło mnie dogłębnie. Ale przynajmniej teraz to na nim skupiła
się cała uwaga.
– Ty tak na serio, Flint? Martwi się o ciebie. Odpuść mu trochę
– powiedziała ze złością Erica, wychodząc za nim.
Odpuścić mu trochę.
Odpuścić mu trochę?
Nigdy nie zrozumiem, co to tak właściwie znaczy. Byliśmy
braćmi Page. Nie mogliśmy sobie odpuszczać – nie było nas na
to stać. Wiesz, co dzieje się z człowiekiem, który sobie odpuści?
Staje się słaby. Nie jest przygotowany na wszystko, ma błędne
poczucie bezpieczeństwa. Tak naprawdę powoli zamienia się
w kulkę nerwów walczącą o kolejny oddech. Pieprzyć to. Odda-
wałem Quarry’emu przysługę, trzymając go w gotowości. Świat
nie pozwala byle komu sobie odpuścić.
Gdzie była moja szansa na odpuszczenie sobie, kiedy szoro-
wałem brudną podłogę naszego gównianego mieszkania tylko
po to, by opieka społeczna nie umieściła mnie oraz Quarry’ego
w rodzinie zastępczej? Nikt mi nie odpuszczał. Musiałem starać
się nie zasnąć o najróżniejszych godzinach nocy, czekając na po-
wrót ojca, ponieważ wiedziałem, że w kieszeni będzie miał nar-
kotyki, które będę mógł wymienić u starszej pani z mieszkania
obok na posiłek, żebyśmy mieli coś do jedzenia. Czy odpuściłem
sobie, grzebiąc w skrzynkach z ubraniami przy pobliskim koście-
le w poszukiwaniu dżinsów, które pasowałyby na Quarry’ego?
Nie.
Musiałem o wszystko walczyć. A jednak to „wszystko” nigdy
nie wystarczało. Na litość boską, nie mieliśmy nawet gwarancji,
że nie stracimy słuchu bądź możliwości chodzenia.
Pieprzyć odpuszczanie. Dajcie mi napięcie.
Lecz Erica miała rację. Powinienem przeprosić Q, ale co by mu
to dało? Musiał nauczyć się, że nie powinno się płakać. Nikogo
nie obchodziły jego łzy ani te, które sam wypłakałem w ciągu
osiemnastu lat swojego życia. Emocjami nie da się zapłacić ra-
chunków. W przeciwnym razie byłbym pierdolonym Donaldem
Trumpem. Należy wstać, otrzepać się, a potem coś wykombino-
wać. Znaleźć rozwiązanie i, nawet jeśli byłoby ono kompletnie
do dupy, ruszyć dalej. Rozczulanie się nad sobą do niczego nie
prowadzi, a współczucie jest dla słabych.
Więc gdy leżałem tam przed swoją rodziną, podjąłem decyzję.
Jeden wybór.
Nieskończenie wiele możliwości.
– Nic mi nie będzie – oświadczyłem. Jednakże tę wiadomość
kierowałem tylko i wyłącznie do siebie. – Nawet jeśli to nie bę-
dzie tymczasowe. Nic mi nie będzie.
Gdybym tylko mógł znaleźć sposób, by nie zagubić się
w żmudnym procesie udawania, że nic mi nie jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

  Ava Harrison - „Bezwzględny władca” Codzienność Viviany Marino, córki skorumpowanego polityka, bardzo przypomina życie mafijnej księżniczk...