poniedziałek, 6 maja 2019

Kochani zachęcamy Was do przeczytania prologu oraz pierwszego rozdziału "Odkupienia" - Ewy Pirce!! 


PROLOG

Cocaine – Bebe

Aston

To tylko kilka lat. Będę cię odwiedzał, kiedy tylko nadarzy się ku temu sposobność, i
obiecuję często pisać. Poproszę mamę, aby do snu czytała ci moje listy, a ty zamkniesz oczy i
wyobrazisz sobie, że jestem obok.

Słowa Briana rozbrzmiewały w mojej głowie, przynosząc złudne ukojenie.
Minimalnie łagodziły ból, który jakiś czas temu osadził się w moim sercu.
Siedziałem na najwyższym stopniu werandy, a wiatr rozwiewał moje zdecydowanie za
długie już włosy. Wspinające się po kręgosłupie zimno paraliżowało każdy mięsień w moim
zbyt szczupłym ciele. Za duża, sięgająca kolan bluza, którą odziedziczyłem po starszym
bracie, nie zapewniała ciepła.
Podciągnąłem nogi pod brodę i objąłem je rękoma, aby choć odrobinę się ogrzać.
Wbiłem zmętniały wzrok w skrzywioną uliczną latarnię, a w mojej głowie wyświetliły się
obrazy spędzonych z Brianem chwil. Tęskniłem za nim i bardzo się martwiłem. Już dawno
nie dostałem od niego żadnego listu, a minęło naprawdę sporo czasu, od kiedy wyjechał.
Mama często powtarzała, że o nas zapomniał, lecz ja wiedziałem, że to nieprawda. On nigdy
by o mnie nie zapomniał… Ona tak, ale nie on.
Bałem się, że ktoś go skrzywdził, że nigdy nie wróci i nikt nie wyzwoli mnie z tego
domu, którego nie cierpiałem. Brian był moim jedynym ratunkiem. Wierzyłem, że pewnego
dnia pojawi się w progu, aby mnie ze sobą zabrać.

– Co ty tu, kurwa, robisz, mały pojebie?! – mroźne powietrze przeszył nagle
znienawidzony przeze mnie głos Bucka.
Skuliłem się jeszcze bardziej, próbując zapanować nad formującą się w żołądku gulą
strachu. Jedyne, czego w tym momencie pragnąłem, to stać się niewidzialnym.
– Ja tylko czekam – wymamrotałem zlęknionym głosem. – Nic nie zrobiłem,
przysięgam – zapewniłem. Z trudem przełknąłem dławiącą mnie ślinę.
Trząsłem się, spoglądając nerwowo w stronę drzwi. Marzyłem, by pojawiła się w nich
matka i stanęła w mojej obronie.
– Ona śpi… – Na spierzchniętych wargach Bucka wykwitł krzywy uśmieszek. – Tak
się spiła, że odleciała. – Z jego gardła wyfrunął szyderczy śmiech. – Twoje nadzieje, że ktoś
tu przyjdzie, są całkowicie płonne.
Zbliżył się, pociągając solidny łyk z butelki, którą przez cały czas trzymał w dłoni.
Wiedziałem, że to cuchnący tani bourbon ze sklepu na rogu.
– Na co czekasz?! – zagrzmiał. – Znów na wieści od braciszka? – zadrwił, ocierając z
brody resztki alkoholu, którym się opluł. – Na to, że listonosz przyniesie ci od niego miłosny
liścik?
Zakołysał się na piętach. Złapał za drewnianą kolumnę, podtrzymującą rozsypujący
się daszek werandy, inaczej by na mnie upadł. A kiedy rzucił pustą butelką przez całą długość
tarasu, wcisnąłem się w balustradę. Sięgnął do ucha, by wyciągnąć zza niego papierosa, a
następnie po zapalniczkę do kieszeni brudnych dżinsów.
– Przynieś mi flaszkę – rozkazał, podejmując próbę odpalenia peta.
Podniosłem się bez słowa i ze spuszczoną głową pokonałem krótką odległość dzielącą
mnie od drzwi. Poruszając się na palcach, wszedłem do domu. Mama spała na kanapie.
Zatrzymałem się przy niej, żeby naciągnąć na jej obnażone piersi koszulkę. Zgarnąłem ze
stolika do połowy wypełnioną alkoholem butelkę i mimo że nie chciałem tam wracać,
powlokłem się z powrotem na zewnątrz.
Buck opierał łokieć o zdewastowaną poręcz. Nienawidziłem tego faceta całym sobą,
ale musiałem go znosić. Utrzymywał nas, czego nie omieszkał wypominać przy każdej
nadarzającej się okazji.
Kiedy do niego podszedłem, wyrwał mi z rąk butelkę i od razu się do niej przyssał.
Wyobraziłem sobie, jak krztusi się płynem. Ta myśl wywołała na moich ustach lekki
uśmiech.
– Co? Tak ci wesoło?! – ryknął Buck, kiedy zauważył moje zadowolenie.
Natychmiast spoważniałem.
– A może chcesz spróbować, co? – Wyciągnął ku mnie drżącą dłoń, w której ściskał
butelkę.
Zaprzeczyłem ruchem głowy, automatycznie cofając się o krok. Wtedy Buck odbił się
od barierki i podsunął mi butelkę pod sam nos.
– Masz.
Odwróciłem głowę w bok, zasłaniając usta dłonią. Wstrzymałem oddech, gdy stęchła
woń alkoholu, którą ział, podrażniła moje nozdrza.
– Co, kurwa? Sprzeciwiasz mi się?!
Zanim się spostrzegłem, chwycił mnie za tył głowy. Jego wielka pięść zacisnęła się na
moich włosach. Pod powiekami poczułem łzy. Zagryzłem dolną wargę, żeby nie zaskamleć z
bólu.
– Nie… Ja nie chcę. Zostaw mnie, Buck, proszę.
Głośne błagania kierowałem do mężczyzny, a nieme – do mamy. Chciałem, żeby się
zbudziła i usłyszała mój krzyk. Lecz ona mnie nie słyszała. Nigdy mnie nie słyszała.
– Zrobisz, co ci każę, pieprzona pokrako… – Pchnął mnie tak mocno, że nie zdołałem
utrzymać równowagi i z całym impetem poleciałem na ziemię.
Upadając, uderzyłem głową w kant stojącej nieopodal szafki. Blisko skroni
eksplodował ból, który zablokował moją koordynację ruchową. Dlatego zanim zdążyłem się
podnieść, ściskająca moje gardło ręka Bucka osadziła mnie w miejscu na dobre. Nie zdążyłem
nawet pisnąć, nie mówiąc już o zaczerpnięciu oddechu, gdy obrzydliwy płyn wypełnił moje
usta. Krztusiłem się, machałem rękami i nogami, a paląca ciecz wyciskała mi łzy z oczu.
Wątłymi siłami walczyłem o wolność.
– Pij, mały skurwielu… pij – powtarzał, owiewając moją twarz śmierdzącym
oddechem. – Pij, kurwa… Już ja wychowam cię na prawdziwego faceta, mały cwelu…
To był dzień, który zapoczątkował moją udrękę. Całkowicie zniszczył dziecięcą
naiwność i ufność. Chlebem powszednim stało się poniżanie i znęcanie – zarówno
psychiczne, jak i fizycznie. Umarła we mnie wszelka niewinność. Pozostał jedynie chłód i
pokłady złości, które z upływającym czasem nawarstwiały się zamiast maleć.
Tego dnia zacząłem tracić również coś znacznie cenniejszego. Coś, co sprawia, że
jesteśmy zdolni do poświęceń. Coś, dzięki czemu utrzymujemy się na powierzchni z nadzieją,
że lada chwila ktoś poda nam pomocną dłoń i uratuje przed utonięciem, mimo że wokoło
znajduje się jedynie pochłaniająca nas i zalewająca desperacją woda.
To zdolność do odczuwania miłości.
Zdolność, która z dnia na dzień zanikała, aż w końcu straciłem wiarę, że na horyzoncie
pojawi się ktoś, kto wyraziłby chęć jej uratowania.
Uratowania mnie.

PUNKT
1

Losing Your Memory – Ryan Star

Aston

8 lat

Zapatrzony w przejeżdżające samochody wyobrażałem sobie, że któryś z nich
zatrzymuje się przed naszym domem i wysiada z niego mój brat, który przyjechał, żeby
zabrać mnie daleko, daleko stąd. Ta wizja prześladowała mnie przeszło trzy lata. Działo się
tak za każdym razem, gdy znajdowałem chwilę, by usiąść na najwyższym stopniu werandy.
To tutaj mogłem tak naprawdę odetchnąć, lecz z drugiej strony – tutaj też nawiedzały mnie
niespełnione obietnice, złudne nadzieje i wydumane marzenia. A każdy następny raz
sprawiał, że łącząca mnie z nimi lina pękała coraz bardziej.
– Aston! – usłyszałem dobiegający z wnętrza domu ochrypły głos mamy.
Najwyraźniej obudziła się z narkotycznego snu, w który zapadła kilkanaście godzin temu.
Niechętnie się podniosłem i z opuszczonymi ramionami poczłapałem do środka.
– Aston! – ponaglała mnie, jęcząc, jakby coś ją bolało.
– Idę już, mamo! – odkrzyknąłem w odpowiedzi, ciągnąc nogę za nogą jak skazaniec
zmierzający na egzekucję.
– Podaj mi coś do picia i tabletkę od bólu głowy, bo zaraz zwariuję – nakazała, gdy
tylko przekroczyłem próg salonu. – I, na Boga, zasuń te cholerne zasłony, jest zdecydowanie
za jasno. – Naciągnęła na twarz wełniany koc.
– Trzeba było tyle nie pić – burknąłem pod nosem zamiast ugryźć się w język.
– Coś ty powiedział?! – Matka szybko odrzuciła pled i spiorunowała mnie zamglonym
wzrokiem.
Dziwne, że to usłyszała. Moje prośby o jedzenie jakoś do niej nie docierały –
pomyślałem zgryźliwie.
– Jak ty się do mnie zwracasz?! Chyba się zapominasz, nie jestem twoją koleżanką,
tylko matką!
W zadziwiającym jak na jej stan tempie zeskoczyła z niegdyś beżowej kanapy.
Zachwiała się i gdyby nie chwyciła za brzeg stolika, jej kościste ciało runęłoby na podłogę.
Zacisnąłem usta, żeby znowu czegoś nie palnąć, i powlokłem się do kuchni. Kątem
oka zobaczyłem, że znowu klapnęła na sofę.
– Jakim prawem tak do mnie mówisz? – ciągnęła. – Jestem twoją matką i należy mi
się szacunek.
– Tak, mamo. Przepraszam – odparłem z obojętnością.
Powiedziałem to, co wiedziałem, że powinienem powiedzieć, a co już dawno temu
straciło dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Te trzy słowa stały się puste i nie miały już żadnej
wartości, jak wiele innych, do których jeszcze niedawno przywiązywałem olbrzymią wagę.
Wyciągnąłem ze zlewu najmniej brudną szklankę, opłukałem ją pobieżnie i
napełniłem po brzegi rdzawą wodą z kranu. W posklejanym taśmą pojemniku znalazłem
aspirynę – stały element wyposażenia tego domu – i wróciłem do salonu.
Podałem matce szklankę z wodą i tabletkę, którą połknęła w mgnieniu oka.
– Jestem głodny – oznajmiłem, gdy poczułem ścisk żołądka.
– Weź sobie coś z lodówki – odrzekła, na nowo zamykając oczy i przybierając
pozycję leżącą.
– Ale… tam nic nie ma.
Instynktownie cofnąłem się o krok w obawie przed jej reakcją.
Uniosła powieki, a jej pozbawiony blasku wzrok przeszył mnie na wskroś.
– Jak to nie ma?! – Zmarszczyła brwi. Pojawiła się pomiędzy nimi głęboka bruzda,
świadcząca o tym, że matka była zła.
– No nie ma – wymamrotałem. – Od wczoraj jest pusta. – Wlepiłem wzrok w podłogę,
skubiąc nerwowo skórki przy paznokciach. – Przepraszam.
Znów to słowo. Zapychacz, który chce usłyszeć każdy, kto uważa, że mu się ono
należy. Puste. Puste. Puste.
– Dobra – powiedziała z irytacją po paru sekundach stresującej ciszy. – Coś wymyślę.
Daj mi chwilę.
Ułożyła głowę na postrzępionym zagłówku sofy. Przycisnąwszy palce do skroni,
pomasowała je w głębokim zamyśleniu.
Choć miałem ledwie osiem lat, czułem wyrzuty sumienia związane z tym, że nie
potrafiłem i nie mogłem jej pomóc. Wiedziałem, że nie mieliśmy pieniędzy i że w naszym
domu zrobienie zakupów to nie była oczywistość. To nieustanna walka, nie tylko moja, ale
przede wszystkim matki. Widziałem ją w chwilach pomiędzy stanami upojenia alkoholowo-
narkotykowego i bolało mnie to, jak bardzo cierpiała. Tak jak teraz, gdy uderzała w nią
rzeczywistość i musiała zmierzyć się z trudami życia codziennego. W takich sytuacjach była
bardziej bezradna niż ja.
– Może pójdziesz do jakiegoś kolegi? Jak wrócisz, przygotuję nam coś dobrego, okej?
– zaproponowała po dłuższym milczeniu.
Przyglądałem jej się zaskoczony i zdezorientowany. Zaniepokoiło mnie, że była taka
spokojna. Nienaturalnie miła i przerażająco łagodna. Jakby mówiła do mnie zupełnie obca
osoba, a nie kobieta, której nastroje znałem lepiej niż ona sama. Przeważnie krzyczała i
denerwowała się na mnie. Nawet jeśli nie miała konkretnego powodu, obrywałem, bo akurat
dopadł ją kiepski humor.
Nie byłem w stanie oderwać od niej oczu ani zrozumieć tak gwałtownej zmiany w jej
zachowaniu. A to, że na jej zniszczonej twarzy wykwitł grymas, który miał zapewne uchodzić
za uśmiech, sprawiło, że całkiem zgłupiałem.
Prawda była taka, że nie miałem kolegów. Kiedyś kumplowałem się z Lily. Mieszkała
dwa domy dalej z ojcem, który – tak jak moja mama – nie stronił od alkoholu. Niestety
pewnego dnia przyjechali jacyś obcy ludzie z policją i ją zabrali. Była jedyną osobą, która
chciała ze mną rozmawiać – może dlatego, że też nikogo nie miała. Jednak jej już nie było,
więc zostałem zupełnie sam.
Pamiętałem swoje stare życie, a przez to fakt, że zostałem skazany na samotność, bolał
jeszcze bardziej. Wtedy również nie miałem wielu kolegów i może nie było nas na wszystko
stać, ale przynajmniej nigdy się nie bałem. Był Brian, który dbał nie tylko o mnie, ale i o
mamę. Teraz jedyne, co mi pozostało, to strach i walka o przetrwanie. Szybko nauczyłem się
stawać niewidzialnym i nikomu nie wadzić. Tylko w taki sposób mogłem zapewnić sobie
bezpieczeństwo.
– Dobrze, mamo – przystałem na jej pomysł. – Wrócę za jakieś dwie godziny, okej?
Zmusiłem się do uśmiechu. Nie wiedziałem, co będę przez ten czas robić, ale chciałem
sprawić jej przyjemność.
– Za trzy – poprosiła, spoglądając na mnie ze łzami w oczach. – A później spędzimy
resztę dnia razem, zgoda?
Niespodziewanie poczułem rozlewające się po sercu ciepło. Może to jednak możliwe?
Może mama w końcu zacznie zachowywać się jak prawdziwa mama? – pomyślałem, starając
się nie pokładać w jej obietnicy zbyt dużej nadziei.
– Wrócę za trzy godziny. Kocham cię, mamo! – zawołałem radosnym głosem.
– Wiem, synku. Ja ciebie też kocham.
Obdarowała mnie czułym uśmiechem. Właśnie tak musiały uśmiechać się prawdziwe
mamy.
Skinąłem szybko głową i czując przypływ sił, wybiegłem na podwórko.
Kiedy dotarłem za róg przecznicy, musiałem przystanąć. Oparłem ręce o kolana i
głęboko oddychałem. Nawet nie zastanawiałem się, dokąd się udać. Nogi same poniosły mnie
w kierunku starego magazynu. Wdrapywałem się na jego dach, żeby obserwować najbliższą
okolicę. Uważałem, aby nikt mnie nie przyłapał. Gdyby do tego doszło, nie tylko wpadłbym
w tarapaty, ale przede wszystkim straciłbym swoją bezpieczną przystań. Nie mogłem do tego
dopuścić – ten pustostan był jedynym miejscem, gdzie czułem się spokojny i wolny.
Odnalazłem w siatce dziurę, przez którą zawsze przechodziłem, i prześliznąłem się na
teren zakładu. Dziarskim krokiem przemierzyłem wielką halę, a wydawane przez moje stare
adidasy skrzypienie odbijało się echem od jej ścian. W środku straszyły porozrzucane palety
oraz składowane przez mieszkańców śmieci. Wspiąłem się na metalowy stelaż, potem
przeskoczyłem na drabinę przeciwpożarową. Dotarłszy na jej szczyt, odsunąłem
przykrywającą wyjście na dach dyktę i wydostałem się na zewnątrz.
Wyciągnąłem z kieszeni zdjęcie, które zawsze miałem przy sobie. Było zapakowane w
małą strunową torebkę – podkradłem ją Buckowi, kiedy skończył mu się biały proszek do
nosa. Zdjęcie Bri, zniszczone od ciągłego miętoszenia, idealnie się w niej mieściło. Przez
chwilę mu się przyglądałem, po czym skoncentrowałem wzrok na widoku przed sobą.
Lubiłem moją miejscówkę na dachu. Czułem się tu ważny, wielki i nie do pokonania.
Siedząc tutaj, wyobrażałem sobie, że gdyby ktokolwiek chciał mnie skrzywdzić, nie miałby
szans. Byłem panem wszystkiego, a dzieląca mnie od ziemi odległość sprawiała, że nie
dosięgłyby mnie łapska nikogo, kto chciałby zrobić mi coś złego.
Zbliżyłem się do krawędzi dachu, położyłem na brzuchu i mocno za nią chwyciłem.
Popatrzyłem w dół na ustawione w rzędzie butelki, które rozstawiłem tam kilka miesięcy
wcześniej. Wyobrażałem sobie, że każda z nich to podła osoba, chcąca wyrządzić krzywdę
mnie lub mojej rodzinie, a tylko ja posiadałem wystarczającą moc, by ją przed nimi ochronić.
Namierzyłem pierwszy cel i splunąłem. Ślina poszybowała w dół, lądując kilka centymetrów
obok szyjki. Poprawiłem się i spróbowałem jeszcze raz.
– Jest! – krzyknąłem triumfalnie, gdy trafiłem w butelkę. – Już nie żyjesz, Buck! – W
wyobraźni spuściłem granat, który rozsadził mu głowę.
Czas mijał, a mój żołądek coraz bardziej upominał się o jedzenie. Przewróciłem się
więc na plecy, zamknąłem oczy i usilnie próbowałem zignorować bolesną pustkę w brzuchu.
Czułem, jak promienie słońca osnuwają mi twarz. Skupiłem myśli na pieszczotach, które
fundowało mi niebo. Wyobraziłem sobie, że to dłonie mamy – delikatne, ciepłe i kojące. W
moim umyśle wyświetlił się obraz szczęśliwej rodziny. Ja, mama i Brian, który do nas wrócił
– i wszystko stało się takie jak dawniej. Buck, a wraz z nim przemoc zniknęły z naszego
życia, pojawiła się za to wypełniona lodówka, rachunki były opłacone na czas, a mama
utrzymywała trzeźwość. Spokój i bezpieczeństwo stanowiłyby normę, a nie luksus.
Gdy otworzyłem oczy, okazało się, że świat spowiła ciemność. Blade światła
ulicznych latarni rzucały liche światło na obdrapane budynki i usłane dziurami chodniki.
Musiałem zasnąć, co uświadomiłem sobie po dłuższej chwili. Zamrugałem oczami, żeby
odpędzić od siebie resztki snu. Kiedy wystarczająco oprzytomniałem, zszedłem przez właz na
dół.
Nocą magazyn wyglądał groźniej, bardziej złowieszczo i straszniej niż w ciągu dnia.
Panująca w nim cisza sprawiała, że przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Objąłem się mocno
rękoma i czym prędzej pomaszerowałem do wyjścia. Gdy przekroczyłem próg, rozległ się
głośny huk, który spotęgował nagromadzony w moim umyśle strach. Przyspieszyłem,
dosłownie rzucając się na ogradzającą teren fabryki siatkę.
– Mamo! – wyrwało mi się, kiedy forsowałem to prowizoryczne ogrodzenie.
Byłem niemal u celu, kiedy moja koszulka zaczepiła się o wystający drut.
Znieruchomiałem, a wyobraźnia natychmiast zaczęła podsuwać mi okropne obrazy. Miałem
wrażenie, że ktoś ściąga mnie w dół, więc z przerażenia zacząłem krzyczeć. Szamotałem się i
walczyłem z nieistniejącym napastnikiem, wołając o pomoc. Przez mój wrzask przebił się
odgłos pękającego materiału. Nie trzeba było długo czekać, bym poczuł piekący ból w
ramieniu i zobaczył, że po mojej ręce spływa krew. Z przestrachu nie byłem w stanie
utrzymać równowagi, więc runąłem do przodu. Brudnymi rękoma otarłem mokre od łez oczy
i rzuciłem się przed siebie, chcąc jak najszybciej zostawić daleko w tyle to upiorne miejsce.
Kiedy dotarłem do domu, zaniepokoiła mnie cisza i zalegająca dookoła ciemność. Nie
dostrzegłem nawet najsłabszego światła. Czułem się nieswojo i miałem opory przed wejściem
do środka. Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie przytrafiło, co tylko wzmogło mój
niepokój. To był taki wewnętrzny strach przed czymś nieznanym… czymś złowrogim.
Stałem na werandzie kilka sekund, zanim zebrałem się na odwagę i wszedłem do
domu. Ciche skrzypnięcie drzwi zdawało się być przeraźliwym piskiem, moje stopy ciężko
opadały na podłogę, jakby stąpał po niej słoń. Przełknąłem rosnącą w gardle gulę i ostrożnie
ruszyłem wzdłuż krótkiego korytarza. Uderzył we mnie metaliczny zapach, tak wyrazisty, że
skręcił mi się żołądek. Ze strachu zadrżały mi dłonie, a plecy zrosił zimny pot.
– Mamo? – odezwałem się nienaturalnie brzmiącym, cichym i zachrypniętym głosem.
– Mamo? – powtórzyłem, brnąc dalej, mimo że wszystko we mnie wrzeszczało, bym
zawrócił. – Jesteś tu?
Padające z zewnątrz blade światło nie pozwalało mi dostrzec nic poza konturami
mebli. Zamrugałem kilkakrotnie, żeby przyzwyczaić wzrok do mroku. Serce tak mocno
obijało mi się o żebra, że przez chwilę słyszałem w uszach tylko jego łomot.
Kierując się instynktem, podszedłem do stojącej po prawej stronie sofy lampki. Zanim
jednak do niej sięgnąłem, pośliznąłem się i upadłem na podłogę. Wzdrygnąłem się, gdy moje
dłonie pokryła lepka maź. Próbowałem wstać, ale rozjeżdżały mi się nogi, co uniemożliwiało
złapanie równowagi.
W przerażeniu podpełzłem bliżej kanapy. Złapałem kabel, przesunąłem śliskie dłonie
ku górze, aż natrafiłem na włącznik. Kiedy światło rozjaśniło mrok, mieszkanie wypełniło się
przerażającym piskiem. Ranił moje uszy i odebrał zdolność logicznego myślenia. Jedyne, do
czego byłem zdolny, to odczołganie się jak najdalej od tego, co miałem przed oczami.
Upłynęło sporo czasu – a przynajmniej tak mi się wydawało – zanim do mnie dotarło,
że ten pisk, ten niemiłosierny skowyt, przywołujący na myśl konające zwierzę, pochodził z
mojego gardła, a maź, w której brodziłem, to krew.
– Mama! – krzyknąłem w przypływie paniki. – Mama! Mama, mama, mama… –
powtarzałem bezmyślnie, kołysząc się do przodu i do tyłu.
Nadgarstki mamy były rozcięte. Przez poszarpane, umazane krzepnącą krwią skrawki
skóry widziałem białe kości. Jej nogi zwisały bezwładnie z kanapy, ciało było ni to sine, ni to
blade, a głowa ułożyła się pod dziwnym kątem. Oczy miała zamknięte, jakby spała, ale
wiedziałem, że to nieprawda.
Zacząłem się dusić. Brak tlenu i oblepiające mnie swoimi mackami przerażenie
sprawiły, że wszystko zaczęło mi się zamazywać. Walczyłem o oddech, ale nie byłem w
stanie zaczerpnąć powietrza.
Łatwiej było się poddać…
Więc tak zrobiłem.

***

Ocknąłem się, kiedy słońce wisiało wysoko na niebie. Wkradało się do pokoju
jasnymi smugami, oświetlając brudne szyby w oknach. Miałem wrażenie, jakby moje ciało
pokrywała skorupa – to było pierwsze, co zarejestrowałem. Następnie unoszący się w
zatęchłym powietrzu zapach sprawił, że szarpnęły mną suche torsje. Z pustego żołądka nic się
nie wydostało, jedynie z oczu wypłynął strumień łez. Odruchowo spojrzałem na sofę.
Skrzywiłem się, usiłując pokonać kolejną falę dławienia.
Gdy nieco ochłonąłem, zmusiłem się, żeby podpełznąć do matki. Zgarnąłem z fotela
zniszczony pled i zarzuciłem go na jej bezwładne ciało. W żaden sposób nie zareagowała.
Tak umarła ostatnia tląca się w moim dziecięcym sercu nadzieja.
Rozpłakałem się. Łkałem żałośnie, a wywołana mdłościami gorycz mieszała się w
ustach ze słonym smakiem łez. Nie mogąc dłużej znieść widoku martwej mamy, obróciłem
się na pięcie i pognałem do łazienki. Podczas rozbierania odkręciłem kran, by przeżartą rdzą
wannę wypełniła woda. Zanurzyłem stopy w jej chłodzie i skuliłem się. Patrzyłem, jak woda
cieknie do wanny, jak zmienia kolor z przezroczystego na ciemnoróżowy. Skóra szczypała od
niskiej temperatury, a ciało dygotało tak mocno, że aż zacząłem szczękać zębami. Dreszcze
nie były spowodowane zimnem. Tak naprawdę ono mi nie przeszkadzało. To strach i
niepokój przejęły nad nim władzę.
– To nic – powiedziałem w przestrzeń małej łazienki. – Dam radę, nic się nie stało.
To kłamstwo z łatwością stoczyło się z mojego języka, ponieważ musiałem je
usłyszeć, choćby od samego siebie.
Na brzegu wanny leżała zużyta myjka. Zanurzyłem ją w wodzie i zacząłem
energicznie trzeć nią skórę. Zaschnięta krew znikała, zastępowało ją pieczenie, które
wszystko tylko pogarszało. Szlochałem spazmatycznie, dalej się szorując. Myślałem, że
wiem, czym jest strach, jednak to, co czułem, odkąd do naszego życia wdarł się Buck, było
namiastką tego, jak bardzo bałem się teraz. Paraliżowała mnie bezradność. Przedzierała się
przez nią złość. Na mamę. Na Briana. Na Bucka. A nawet na Boga, który zgotował mi taki
los.
Mama odebrała sobie życie – uderzyło to we mnie z siłą rozpędzonego pociągu.
Zakończyła je, doskonale wiedząc, że zostanę sam. I że to ja ją znajdę, ponieważ ten łajdak
Buck gdzieś przepadł. Wiedziałem, że powinienem poszukać pomocy. Zgłosić się na policję.
Albo chociaż wybiec na ulicę i powiedzieć komuś o tym, co się stało.
Ale czy rzeczywiście?
Pewnie zabraliby mnie tak samo jak Lily, a ja tego nie chciałem. Nie mogłem im na to
pozwolić. Musiałem czekać. Czekać na powrót Briana. Mój brat mnie zabierze i się mną
zaopiekuje. On mnie kocha. Nie tak jak mama. On mnie naprawdę kocha – wmawiałem sobie
w duchu, aż na nowo w to uwierzyłem.
Przymknąłem oczy i wróciłem myślami do wcale nie tak odległej przeszłości.
Leżeliśmy z Brianem obok siebie, a on opowiadał mi przeróżne historie, w których to ja
byłem głównym bohaterem. Zakradałem się do niego prawie każdej nocy, ponieważ bałem się
spać samemu, a także nie mogłem znieść notorycznego płaczu matki. Brian robił wszystko, co
w jego mocy, by odciągnąć moje myśli od zawodzenia zza ściany, by poprawić mi nastrój i
stworzyć pozory dzieciństwa. Był dla mnie wszystkim, nie mógł tak po prostu o tym
zapomnieć. Nie on. Nie mój brat. Nie mój bohater…
On po mnie wróci. Musiałem tylko poczekać. Nie pozwoli, by ktokolwiek mnie
zabrał. Zamknę po prostu oczy i poczekam, aż Brian mnie obudzi.
Ale tak się nie stało. Moje największe marzenie się nie spełniło. Czas mijał, a ja nie
doczekałem się wizyty brata. To było gorsze od tych kilku dni spędzonych w samotności z
nieustannie dającym o sobie znać bólem fizycznym i umysłowym oraz głodem, jakiego nie
doświadczyłem nigdy wcześniej. Jedyne, czego mi nie zabrakło, to łez – płynęły wartkim
strumieniem. Złudne ukojenie zyskiwałem jedynie wtedy, gdy z wycieńczenia zapadałem w
niespokojny sen.
Trwało to do momentu, aż przyszli jacyś obcy ludzie i wyciągnęli mnie z pokoju. To
wtedy zdałem sobie sprawę, że zostałem sam. To wtedy znienawidziłem swojego brata jak
nikogo na świecie.

***

14 lat

Do moich uszu dobiegł przytłumiony głos kobiety z domu zastępczego, w którym
obecnie przebywałem.
– Siedział przez tydzień w mieszkaniu razem z ciałem martwej matki. Podcięła sobie
żyły.
– Co ty opowiadasz, Susan? – odparła z niedowierzaniem jej rozmówczyni. –
Okropność.
– No mówię ci. Znaleźli go zagłodzonego i ledwo żywego. Odkąd trafił do ośrodka,
do nikogo się nie odzywa.
Kiedy przysłuchiwałem się rozmowie pani Holly i jej koleżanki, zabuzowała we mnie
wściekłość. Nienawidziłem, kiedy ktoś o tym wspominał, a działo się tak za każdym razem,
gdy trafiałem do nowego domu zastępczego. Wystarczyło, że obrazy z tego okresu
nawiedzały mnie w snach, torturowały w nocy. Przynajmniej za dnia chciałem uwolnić się od
tego gówna.
Poderwałem się z krzesła, żeby uciec na zewnątrz, ale moją uwagę przykuło jedno
słowo… Jedno imię.
– Tak, ma starszego brata, Briana. Próbował się z nami skontaktować, ale znasz
procedury. Poza tym nie uważa chyba, że dadzą mu dziecko. Co prawda, chłopak jest
pełnoletni, ale nigdzie nie jest zatrudniony na stałe, nie miałby za co utrzymać Astona. Więc
dzieciak będzie przebywał u nas – podsumowała moja aktualna opiekunka.
– Ale czy nie uważasz, że to nie w porządku? To jego jedyna rodzina. Może mógłby
pomóc chłopcu? – drążyła druga kobieta.
Choć dawno pogrzebałem złudzenia, że Brian po mnie wróci, to jednak na wzmiankę
o nim rozżarzyło się w moim sercu nikłe światełko nadziei, po czym równie szybko zgasło.
Nie mogłem dłużej żyć ułudą, dość czasu spędziłem na wyczekiwaniu i marzeniach.
Moje spojrzenie poszybowało ku stolikowi przy schodach. Leżała na nim paczka
papierosów i zapalniczka. Rozejrzałem się szybko dookoła, a następnie zbliżyłem do mebla.
Nie zastanawiając się, wyjąłem papierosa i zgarnąłem zapalniczkę, po czym czmychnąłem na
zewnątrz.
Sunąłem wzdłuż ulicy ze wzrokiem utkwionym w chodniku, dopóki na coś, a raczej
na kogoś nie wpadłem.
– Patrz, jak łazisz, gnojku – warknął chłopak, z którym się zderzyłem, strzepując z
bluzy kropelki coli. Niechcący wytrąciłem mu ją z ręki.
– Sorry – bąknąłem, próbując go ominąć.
– W dupę sobie wsadź to twoje „sorry”, pajacu. – Szarpnął mnie za koszulkę i
popchnął na znajdujący się za moimi plecami mur.
Gdy pojąłem sens ostatniego słowa, aż się we mnie zagotowało. Buck ciągle używał
go w stosunku do mojej osoby. Obrzucał mnie również innymi inwektywami, ale tą szafował
najczęściej.
– Nie jestem pajacem – odpysknąłem, patrząc chłopakowi prosto w oczy.
– Nie? – Zmierzył mnie protekcjonalnym wzrokiem. – A wyglądasz – zadrwił.
– Jack, daj spokój, chodźmy już – wybrzmiał obok delikatny głos, należący do
dziewczyny.
Spojrzałem w jej kierunku. Była bardzo ładna. Przerzuciła przez ramię długie
ciemnoblond włosy, niebieskie oczy przeskakiwały ze mnie na chłopaka. Rękami obejmowała
najszczuplejszą talię, jaką kiedykolwiek widziałem. Miała na sobie zwiewną sukienkę w
groszki i kontrastujące z nią ciężkie buty.
– Wypluj to, co powiedziałeś – zażądałem, zaciskając pięści.
– Bo co mi zrobisz, pajacu?
Gdy wypowiadał ostatnie słowo, na jego ustach pojawił się cwaniacki uśmiech.
To przełączyło wewnątrz mnie jakiś guzik. Niewiele myśląc, rzuciłem się na niego.
Był silniejszy i większy, z pewnością wielokrotnie się bił, ponieważ tylko chwilę zajęło mu
spranie mnie na kwaśnie jabłko. Wylądowałem na ziemi i musiałem osłonić przed jego
atakiem głowę, bo walił gdzie popadnie.
– Uważaj, do kogo podskakujesz, koguciku. – Kopnął mnie w nogę. Zdusiłem jęk, by
nie pokazać bólu. – Ale wiesz co? Masz tupet. Podoba mi się twój hart ducha i waleczność.
Przyjdź jutro na plac za sklepem Mike’a, może coś z ciebie będzie.
Nie wdając się w szczegóły, złapał dziewczynę za rękę i jak gdyby nigdy nic odeszli w
kierunku, z którego ja przyszedłem.
Kiedy zniknęli za rogiem, otarłem krwawiącą wargę, po czym wstałem z ziemi,
trzymając się za poobijane żebra. Pokuśtykałem na pobliski plac zabaw. Włożyłem spory
wysiłek, żeby wspiąć się na najwyższą zjeżdżalnię. Usiadłem na jej skraju i uniosłem twarz
ku niebu. Owionął ją wieczorny wiatr, który nieco ukoił ból. Starłem brzegiem koszulki
pozostałości po bójce i cofnąłem się pod zadaszenie. Wyciągnąłem z kieszeni skradzionego
papierosa oraz zapalniczkę. Przez chwilę mu się przyglądałem, obracając w palcach, a
następnie włożyłem filtr do ust i zapaliłem.
Nie było tak źle, jak się zapowiadało, mimo że na początku porządnie się
rozkaszlałem. Pierwsze próby zaciągnięcia się dymem okazały się nieporadne, ale gdy minęła
fala duszności i obrzydliwe uczucie pieczenia w gardle, uznałem, że palenie jest całkiem
przyjemne. Czas pokazał, że stało się moim ulubionym nałogiem.
Od momentu, kiedy po raz pierwszy pobiłem się z Jackiem i wyjarałem pierwszego
szluga, moje życie uległo diametralnej zmianie. Przyczyną nie był bunt przeciwko światu ani
przeżyta trauma, jak tłumaczyli psychologowie oraz opiekunowie zastępczy.
Był nią mój cholerny brat.

***

17 lat

Lata mijały, a ja utwierdzałem się w przekonaniu, że prędzej czy później ten kłamca
za wszystko zapłaci. Brian, niegdyś mój bohater, przeobraził się w mojego największego
wroga. Przez niego stałem się awanturnikiem, przestałem szanować ludzi, za nic miałem
autorytety, nikt ani nic mnie nie obchodziło. Dni zlewały się w jedno. Imprezy i bijatyki stały
się codziennością, wręcz moim powietrzem.
Susan, jak co dzień, od rana waliła w drzwi mojego pokoju, próbując mnie obudzić i
zmusić do pójścia do szkoły.
– Aston! Wstawaj, leniu! Po drodze do szkoły masz zaprowadzić Alice do
podstawówki.
– Kurwa. – Nakryłem głowę poduszką, przekręcając się na drugi bok.
– Jeśli natychmiast nie przywleczesz tu tyłka, zadzwonię po Martina i znów
zdejmiemy ci drzwi! – zagroziła.
Podminowany, rzuciłem poduszką przez pokój. Uderzyła o drzwi, po czym się po nich
zsunęła.
– Idę! – odkrzyknąłem ze złością, gramoląc się z łóżka.
– Otwórz drzwi! – zawołała kobieta, raz jeszcze w nie waląc.
Podszedłem do tych cholernych drzwi, przekręciłem klucz i z impetem je otworzyłem.
– Wreszcie! Ile można cię budzić?! Nie jesteś tu lokatorem wynajmującym pokój,
masz obowiązki do wypełnienia. – Nie omieszkała mi przypomnieć, że nie należałem do tej
rodziny.
– Ta… – burknąłem, odwracając się do niej plecami.
– I oddaj mi klucz – zażądała.
Znowu stanąłem z nią twarzą w twarz. Kąciki moich ust uniosły się w kpiącym
uśmieszku.
– Chcesz go, to sobie weź. – Nie pozbywając się uśmiechu, odsunąłem od ciała gumkę
bokserek i bez wahania wrzuciłem do nich klucz.
Twarz kobiety poczerwieniała z gniewu i zażenowania.
– Jeszcze tylko trzy miesiące, chłopcze, i się od ciebie uwolnimy. Będziesz radził
sobie sam. – Kipiąc ze złości, wypruła z mojego pokoju.
– Wreszcie! – krzyknąłem za nią.
Podniosłem z ziemi wczorajszą koszulkę, dżinsy namierzyłem na fotelu. Gdy
kończyłem się ubierać, w drzwiach pojawiła się mała sylwetka Alice.
– Lubisz ją złościć – stwierdziła, po czym posłała mi szczerbaty uśmiech.
– Taki mój urok, lilipucie. Podaj mi koszulę – poprosiłem, wkładając buty.
Alice weszła głębiej i zaczęła przerzucać rozwleczone po całym pomieszczeniu
ubrania. Musiały być nie pierwszej świeżości, ponieważ wydawała z siebie wskazujące na to
odgłosy.
– Spóźnię się przez ciebie, gamoniu. – Rzuciła we mnie pomiętą koszulą w kratę.
Złapałem ją w locie i narzuciłem na grzbiet.
– Nie panikuj, młoda. Skoczę tylko do łazienki i możemy iść.
– Jasne, a ty jesteś zaginionym księciem. – Wydęła swoje małe usteczka, poprawiając
różowy plecak z wielkim niebieskim koniem, i wyszła na korytarz, mrucząc coś pod nosem.
Alice była jedynym powodem, który trzymał mnie tu przez ostatnie sześć lat. Gdyby
nie ta mała dziewczynka, zapewne dawno temu dałbym nogę z tego domu. Susan i Martin
Holly’owie nie byli źli, wręcz przeciwnie. Wykazywali się ogromną cierpliwością wobec
wszystkich dzieciaków, byli również dość mili jak na opiekunów zastępczych, ale ja nie
zapomniałem, kim jestem i skąd pochodzę. Miałem cel do zrealizowania, a oni mi zawadzali.
Tego nie dało się zmienić. Mnie nie dało się zmienić. Dlatego za kilka tygodni zamierzałem
ulotnić się stąd na zawsze. Musiałem tylko przygotować się na rozstanie Alice i pogodzić z
myślą, że jedyna dająca mi szczęście istota zostanie zraniona. Ta część planu mi się nie
podobała, lecz nie widziałem innego wyjścia.
Po odprowadzeniu małej do szkoły poszedłem wprost do Stodoły. Olałem własne
lekcje, ponieważ dziś miałem stoczyć jedną z ważniejszych walk i chciałem trochę
poćwiczyć. Kiedy dotarłem na miejsce, wewnątrz kręciło się już kilku chłopaków. Zapaliłem
skręta i przebrałem się w dresowe spodnie oraz bokserkę, które przechowywałem w doraźnej
szatni.
– Hej, As – przywitał mnie Jack. Właśnie wszedł do skrzydła szopy, które
nazywaliśmy siłownią. – Gotowy na wieczorną walkę? – zagadnął, przystając obok mnie.
– Jak, kurwa, nigdy dotąd – odparłem i w ramach rozgrzewki zacząłem podskakiwać
w miejscu.
– Gramy o cholernie wysoką stawkę, nie spieprz tego.
– Po dzisiejszym dniu będę ustawiony. Będę mógł zniknąć. Nie spieprzę –
zapewniłem. – To będzie mój wieczór.
Wyrzuciłem pięść do przodu, markując cios w jego twarz.
– I tak trzymaj, koguciku. – Poklepał mnie po plecach, po czym ruszył do wyjścia. –
Przysłać tu którąś z dziewczyn? – zapytał, zanim wyszedł.
– Nie… – Pokręciłem głową. – Wszystkie dziwki mi się znudziły. Po walce sam coś
upoluję.
– Jasne, jak chcesz. W razie czego dzwoń.
– Dobra, dzięki. Do wieczora.

***

Kiedy tłum zaczął napływać do podziemia, gdzie odbywały się nielegalne walki,
stopniowo zaczęła wzbierać we mnie adrenalina. Im dłużej obserwowałem wtaczających się
do środka ludzi, tym bardziej we mnie buzowało.
– Gotowy? – zapytał Jack.
Wpadł do maleńkiej salki, gdzie przebywałem, podekscytowany jak dzieciak w
sklepie ze słodyczami.
– Nie mogę się doczekać, aż go rozwalę! – ryknąłem, uderzając pięścią w otwartą
dłoń.
– Mój chłopak. – Zaśmiał się i sprzedał mi kuksańca w ramię. – Dawaj, koguciku.
Zrób miazgę z tego skurwiela.
Ramię w ramię podążyliśmy w kierunku otwartego ringu, przeciskając się przez tłum
skandujących moje imię dzieciaków. Moim przeciwnikiem miał być należący do jakiegoś
cholernego bractwa Koreańczyk – podobno bardzo dobry w sztukach walki, o których ja nie
miałem pojęcia. Moją broń stanowiły pięści – jak zawsze, tak i dzisiaj zamierzałem je
maksymalnie, a przede wszystkim skutecznie wykorzystać.
Rywal wyginał się już na ringu, skanując mnie spod przymrużonych skośnych oczu.
Jego twarz szpeciły blizny po pryszczach, przez co wyglądał równocześnie śmiesznie i
przerażająco. Był trochę niższy ode mnie, ale to mogło być zarówno jego słabością, jak i
atutem. Skakał jak małpa w cyrku, w przód i w tył, wykrzykując jakieś pieprzone gówna w
swoim ojczystym języku. Zabrzęczało mi w uszach od tego jazgotu.
Napiąłem wszystkie mięśnie, przywołałem minę, która towarzyszyła mi przy każdym
starciu z przeciwnikiem, i zbliżyłem się do skośnookiego. Jack wskoczył między nas,
oddzielając od siebie na całą długość swoich rąk.
– Niech zwycięży najlepszy! – zagrzmiał przez megafon, po czym cofnął się o krok.
Walka rozpoczęta.
Popełniłem poważny błąd, z góry zakładając, że wygram ten pojedynek. Już po kilku
minutach byłem nieźle poturbowany. Z łuku brwiowego sączyła się krew, zalewała mi oko,
przez co miałem zamazany widok, warga napuchła od kopnięcia z półobrotu, które
zafundował mi rywal, a poobijane żebra utrudniały oddychanie. Nie pozostawałem mu
dłużny, ale wydawało mi się, że trzyma się lepiej niż ja.
Kiedy próbował mnie kopnąć, wyczułem właściwy moment i chwyciwszy go za
kostkę, powaliłem na ziemię. Wygiąłem mu nogę pod odpowiednim kątem i napierałem tak
mocno, aż usłyszałem znajome, powstałe w wyniku łamania kości chrupnięcie. Tłum zaczął
wiwatować i szaleć z radości. Usiadłem okrakiem na wijącym się przeciwniku i gdy uniosłem
pięść, by wymierzyć mu ostatni cios, poczułem coś dziwnego. Instynkt kazał mi się odwrócić.
Wtedy moje spojrzenie skrzyżowało się z innym, a wszystko wokół zatrzymało się jak w
jakimś cholernym filmie.
Widziałem tylko stojącego kilka metrów ode mnie faceta. Ubrany był w garnitur i
białą koszulę, które krzyczały bogactwem. Dłonie wsunął w eleganckie spodnie. Gdy wypalał
we mnie dziury swoim zimnym wzrokiem, jego okolona lekkim zarostem twarz nie wyrażała
żadnych emocji.
– Brian – wyszło z moich ust, zanim przyswoiłem całą sytuację.
Koreańczyk wykorzystał mój stan zawieszenia. Wyswobodził się z mojego uścisku i
błyskawicznie powalił mnie na deski, zaciskając łapska na mojej szyi. Czułem wbijające się w
skórę paznokcie, miałem trudności z oddychaniem, ale nie byłem w stanie zareagować. Nie
mogłem nic zrobić, bo właśnie przed chwilą zobaczyłem pierdolonego ducha.
Pole percepcji przesłoniła mi gęba tego cholernego żółtka, która powoli zaczęła się
rozmazywać, aż mój umysł spowiła ciemność. Zanim całkowicie odpłynąłem, w mojej głowie
echem odbijało się jedno imię.
Brian.

***

Obudziłem się dopiero następnego dnia w pokoju, którego nie znałem. Bolało mnie
całe ciało, zwłaszcza szyja. Dotknąłem jej i wyczułem pod palcami opatrunki. Gardło
wyschło mi na wiór, więc próbowałem przełknąć ślinę, ale okazało się to niemożliwe. Miałem
wrażenie, jakby mój przełyk był wyściełany żyletkami.
– Kurwa – wychrypiałem ledwo słyszalnie.
Wtedy powietrze przeszył głęboki męski głos.
– Witaj, Aston.
Po chwili z cienia wyłoniła się postać nikogo innego, jak mojego pierdolonego
braciszka.
Czekałem na tę chwilę wiele lat. Tysiące razy wyobrażałem sobie moje pierwsze
spotkanie z bratem i nie miałem wątpliwości, że będę wiedział, jak się zachować i co czuć.
Nic bardziej mylnego.
Stał zaledwie kilka metrów ode mnie. Tak wiele razy marzyłem, by to się wydarzyło, i
w końcu moje fantazje się ziściły. Tyle że za późno. Dekada sprawiła, że nic nie zostało z
chłopca, który tak niecierpliwie wyczekiwał pojawienia się jego bohatera. Kotłowała się we
mnie mieszanka różnorakich uczuć, prym wiódł gniew, za nim szereg zasilała odraza i
irytacja. A także strach i ból, o które się nie podejrzewałem. Nie po takim czasie. Nie bardzo
wiedziałem, jak sobie z tym poradzić inaczej niż za pomocą pięści, a byłem unieruchomiony.
Zalegającą w pomieszczeniu, ciężką od napięcia i kipiącego testosteronu ciszę
przerywał jedynie dźwięk mojego głośnego, płytkiego oddechu.
– Czego, kurwa, ode mnie chcesz? – wyrzuciłem, mierząc Briana nienawistnym
spojrzeniem. Zacisnąłem dłonie w pięści, żeby w ten sposób zapanować nad ich drżeniem.
– Też miło cię widzieć, braciszku – odparł lekko i rozsiadł się w stojącym nieopodal
łóżka fotelu.
– Liczyłeś na to, że podejdę i cię uściskam? – rzuciłem głosem podszytym ironią.
Zamaszystym ruchem odsunąłem kołdrę i nie bez wysiłku usiadłem. Skrzywiłem się, a
przetaczający się przez moje ciało ból był tak silny, że nie potrafiłem go umiejscowić.
Napieprzało mnie wszystko, dosłownie wszystko. Zacisnąłem jednak zęby, żeby nie pokazać,
jak cholernie cierpiałem. Życie nauczyło mnie, by nie okazywać słabości, bo stanowi ona
doskonałą pożywkę dla naszych wrogów.
– Nie radziłbym ci wstawać – ostrzegł Brian, widząc moje zmagania.
Zadrżałem ze złości. Jak on śmiał mną dyrygować?
Wyobraziłem sobie, jak moja pięść ląduje na jego wypacykowanej buźce, i od razu
poczułem się lepiej. Objąłem się ręką w pasie, opuszczając nogi z tego niedorzecznie
wielkiego łóżka. Stanąłem na zimnej posadzce, ale okazało się to kiepskim pomysłem. Byłem
tak osłabiony i poturbowany, że nogi nie udźwignęły mojego ciężaru.
– Szlag… – zakląłem, kiedy uderzyłem kolanami o marmurową podłogę.
– Mówiłem, żebyś się nie ruszał. – Rozdrażnienie pogrubiło głos Briana.
Ukląkł obok i ujął mnie za ramię, żeby pomóc mi wstać. Natychmiast mu się
wyrwałem. Na skutek gwałtownego ruchu żebro jakby wbiło mi się w płuca. Pozbawiony
tchu, zacisnąłem zęby. Gdyby nie to, że byłem tak słaby, dostałby ode mnie z łokcia prosto w
szczękę.
– Nie chcesz mojej pomocy, rozumiem. – Wycofał się z uniesionymi w pokojowym
geście rękoma. – Tylko nie szarżuj, proszę, bo skończysz na pogotowiu. Wiele mnie
kosztowało, abyś rekonwalescencję odbył w domu, a nie w szpitalu.
– Wystaw mi rachunek – sarknąłem, z nie lada wysiłkiem opierając się o szafkę nocną
i podciągając na drżące nogi.
– Nie żartuję, Aston, chcę ci pomóc.
– Ty chcesz mi pomóc?! – Spojrzałem na niego jak na przybysza z innej planety. –
Jaja sobie robisz? – Mój oscylujący na granicy szaleństwa śmiech wypełnił pomieszczenie. –
Miałeś na to dziesięć pieprzonych lat, a chcesz mi pomóc właśnie teraz?!
Brian na moment spuścił wzrok. Gdy znowu go we mnie utkwił, na jego twarzy
malował się żal. A przynajmniej chciałem wierzyć, że to żal.
– Odnalazłem cię, kiedy tylko stało się to możliwe. – Wykonał krok w moim
kierunku. – Nie wiesz wszystkiego, więc rozumiem twoją złość. Uspokój się więc i pozwól,
że ci wytłumaczę…
Uniosłem dłoń, nakazując mu milczenie.
– Skończ z tymi bzdurami. Wszystko, co powiesz, jest gówno warte.
Ta sytuacja była tak surrealistyczna, wręcz komiczna, że zacząłem się zastanawiać,
czy przypadkiem nie jest to jakiś wywołany silnymi środkami przeciwbólowymi omam. Albo
czy nie trafiłem do alternatywnej rzeczywistości.
– Nie obchodzi mnie nic, co ma z tobą związek – oznajmiłem obojętnym głosem,
mimo że rozsadzały mnie emocje. – Nie chcę cię słuchać, a nawet na ciebie patrzeć, więc
wyświadcz mi cholerną przysługę i zniknij z mojego życia! Przecież to wychodzi ci po
mistrzowsku. – Drwina przychodziła mi z niewyobrażalną łatwością.
Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Była jak rzeźba – pusta i surowa. Zyskałem
pewność, że rzekomy żal, który wcześniej zauważyłem, był ułudą, wytworem mojej
wyobraźni, pragnieniem dziecięcego serca.
– Wrócę, kiedy się uspokoisz i zechcesz mnie wysłuchać. – Zignorował moje słowa,
jakby nie miały dla niego żadnego znaczenia. Jak gdybym ich w ogóle nie wypowiedział. –
Mieszkanie jest do twojej dyspozycji – ciągnął. – W razie gdybyś czegoś potrzebował,
wystarczy, że podniesiesz słuchawkę. – Wskazał leżący na stoliku telefon. – Wbrew temu, co
uważasz, jesteś moim bratem, Aston… Nigdy z ciebie nie zrezygnowałem. – Jego wzrok
balansował na granicy skruchy.
Sądził, że jego ckliwe słowa mnie poruszą. Że wymażą to wszystko, co musiałem
znieść, kiedy go nie było. Mylił się, tak cholernie się mylił. Bez problemu przybrałem
nienawistny wyraz twarzy, chcąc pokazać mu, jak bardzo się nim brzydziłem. Jak silne jest
moje negatywne nastawienie wobec niego i tego, co sobą reprezentował.
– Wrócę jutro – oświadczył, niezrażony moją defensywną postawą. Wycofał się do
drzwi. – Mam nadzieję, że będziesz bardziej skory do rozmowy – dodał, po czym wyszedł z
pokoju.
Siedziałem skołowany na podłodze, zastanawiając się, o co w tym wszystkim, do
cholery, chodziło. Chaos w głowie nie pozwalał mi wyciągnąć logicznych wniosków. W
jednej chwili moje ustawione przez opiekę społeczną życie legło w gruzach, ponieważ
wreszcie odnalazł mnie wyczekiwany przez lata brat. Osoba, którą kochałem i nienawidziłem
z równą siłą.
Westchnąłem ciężko, opierając głowę o kant łóżka. Znużony, wbiłem wzrok w sufit.
Choć tego nie chciałem, zacząłem analizować to pierwsze od tak długiego czasu spotkanie z
Brianem. Czułem przede wszystkim złość i rozczarowanie, ale i odrobinę ekscytacji
pomieszanej z radością. Tyle lat wyczekiwania, tyle modlitw ulatujących w nicość. Pustych
błagań i marzeń… A teraz był obok, na wyciągnięcie ręki.
Moje myśli zakłóciło ciche pukanie do drzwi. Nie reagowałem, sądząc, że w Brianie
obudziły się braterskie instynkty i ponownie próbuje stworzyć między nami więź. Kiedy
nieznacznie się uchyliły, zamiast tego dupka ujrzałem krępą starszą kobietę.
– Przepraszam – odezwała się zadziwiająco łagodnym głosem, który zupełnie nie
pasował do jej wyglądu. – Chyba przeszkadzam… – Mimo to wślizgnęła się do środka. – Ale
twój brat prosił, abym sprawdziła, czy czegoś nie potrzebujesz albo czy nie muszę ci w czymś
pomóc.
Patrzyła na mnie jak na zabawkę, którą z chęcią by się pobawiła – karmiła,
przebierała, tuliła i piła herbatkę z mikroskopijnej plastikowej zastawy.
Ogarnij się, babo, nie jestem pluszowym misiem.
Skrzywiłem się z odrazą.
Weszła w głąb pokoju, niewzruszona moją zdegustowaną miną. Podśpiewując,
przetrzepała poduszki na łóżku i poprawiła kołdrę. Gdy skończyła, zbliżyła się do mnie z
wyciągniętymi ramionami.
– Kim ty, do cholery, jesteś? – wypaliłem, przyglądając się kobiecie z rezerwą.
– Nazywam się Priscilla Stuart. Jestem twoją gosposią, pielęgniarką i opiekunką.
Nazywaj mnie, jak chcesz. – Ciepły uśmiech uniósł jej pulchne policzki. – Można
powiedzieć, że jestem tutaj kobiecym odpowiednikiem złotej rączki.
– Nikogo nie potrzebuję – burknąłem niemiło. – Zostaw mnie, wracaj tam, skąd
przyszłaś. – Spiorunowałem ją rozeźlonym spojrzeniem, licząc, że odejdzie.
– Nie jesteś głodny? – nie ustępowała. – Zrobiłam pyszną lasagne z sosem
pomidorowym.
Na wspomnienie o jedzeniu zaburczało mi w brzuchu. Staruszka to usłyszała i na jej
pomarszczonej twarzy wykwitł triumfalny uśmiech.
– Nie jestem – szedłem w zaparte.
Podtrzymałem się na wyciągniętych rękach, żeby podnieść się z podłogi.
– Może pomogę?
Nie czekając na odpowiedź, chwyciła mnie pod pachy. Zanim się spostrzegłem,
siedziałem na łóżku. Jak na kobietę w tym wieku, Priscilla miała niewiarygodną krzepę.
– Chcesz mi też potrzymać fiuta, kiedy będę się odlewał? – zaszydziłem.
Uznałem, że wykorzystam technikę zawstydzenia, by się jej pozbyć, skoro nie
rozumiała prostego komunikatu.
– Nie mam tak małych dłoni – odparowała z obojętnością w głosie.
– Proszę, proszę, trafiła mi się ostra babeczka.
Cholera, zaimponowała mi, ale nie zamierzałem tego oficjalnie przyznać. Za nic w
świecie.
– A mnie zepsuty dzieciak, który bez efektu próbuje zgrywać chama. – Stoicki spokój
nie opuszczał jej nawet na sekundę.
Zaniemówiwszy, posłałem jej spojrzenie spod byka i przesunąłem się na środek łóżka.
Uparcie zignorowała moją niechęć. Sięgnęła po zwiniętą w nogach łóżka kołdrę i zarzuciła ją
na mnie, po czym z namaszczeniem wygładziła jej brzegi.
– Mam podać tę lasagne czy wolisz dietetyczną zupę „nic”? – Prześwidrowała mnie
tymi swoimi małymi oczkami.
W milczeniu mierzyliśmy się spojrzeniami, jak kowboje w westernach przed
pojedynkiem. Brakowało tylko tej kiczowatej, charakterystycznej dla takich momentów
muzyki.
Skapitulowałem pierwszy.
– Obojętne – wyburczałem, krzyżując niczym obrażone dziecko ręce na klatce
piersiowej.
Przelotna myśl o dziecku sprawiła, że przed oczami stanęła mi mikrusowata postać
Alice. Zakłuło mnie serce, dźgnięte ostrzem smutku i poczucia winy.
– Wrócę za pięć minut – odparła, po czym dziarsko przemierzyła pokój i się ulotniła.
– Suka – mruknąłem pod nosem, a wtedy, mógłbym przysiąc, doleciał do mnie śmiech
tego babsztyla.
Nie mając nic innego do roboty, rozejrzałem się po pokoju. Był wielkości połowy
domu, w którym gniłem z matką. Minimalistyczny, bardzo nowoczesny wystrój, gdzie
dominowały szarości, przełamane akcentami w odcieniu lodowego błękitu, nadawał mu
chłodnego, niewzruszonego charakteru.
Złapałem się na tym, że wbrew temu, iż mierziło mnie wszystko, co wiązało się z
moim zasranym braciszkiem, to odpowiadał mi styl, w jakim zostało urządzone
pomieszczenie. Ta monochromatyczność stała w całkowitej opozycji do pokoju, który
zajmowałem w domu Hollych. Przez Alice i jej zamiłowanie do błyskotek, jaskrawych
kolorów i prac typu handmade moja przestrzeń wyglądała, jakby zwymiotowała na nią banda
jednorożców. Za każdym razem, gdy pozbywałem się tego całego badziewia, mała wracała z
jeszcze większą ilością brokatu i własnoręcznie wykonanych dziwactw. To była taka nasza
gra, którą w zasadzie lubiłem.
Zajmowane przeze mnie łóżko przytłaczało swoim ogromem. Dlatego przerażała mnie
perspektywa zwleczenia się z niego. Nie miałem jednak innego wyjścia, ponieważ mój
pęcherz błagał o odrobinę ulgi.
Z niemałym wysiłkiem dopełzłem do brzegu. Opierając się o wszystko, co możliwe,
doczłapałem do łazienki. Jej ekskluzywny wygląd wraz z wyposażeniem wywarły na mnie tak
silne wrażenie, że przez dłuższą chwilę po prostu stałem i gapiłem się na wszystko z
rozdziawioną gębą. Gdy największy szok minął, załatwiłem swoje potrzeby i powłócząc
nogami, wróciłem do pokoju. Po drodze doszedłem do jednego wniosku: mój starszy brat był
cholernie bogatym skurwielem, inaczej nie mógłby sobie pozwolić na taki luksus.
– No w końcu. Już się bałam, że wyskoczyłeś przez okno – przywitała mnie z
sarkazmem, który chyba był jej cechą wrodzoną, gosposia.
Zjeżyłem się.
– Masz coś do mnie?
– Dlaczego tak sądzisz, chłopcze? – Zatrzepotała niewinnie rzęsami, co by mnie
rozbawiło, gdybym nie był tak cholernie wkurzony. – Jestem opryskliwa, zachowuję się
niestosownie albo ci ubliżam? Być może powinnam zwracać się do ciebie per „pan”, ale po
pierwsze, jesteś za smarkaty, a po drugie, nie zasłużyłeś sobie. – Jak gdyby nigdy nic układała
sztućce na stoliku przy oknie. – Zawsze możesz poskarżyć się panu Wildowi. – Zerknęła na
mnie, przyklejając do twarzy sztuczny uśmiech.
– Komu? – Pierwszy raz słyszałem to nazwisko.
– Panu Wildowi – powtórzyła. – Twojemu bratu – dodała, widząc moje
skonsternowanie.
– Ten pieprzony sukinsyn, który ma czelność tytułować się moim bratem, nie nazywa
się Wild.
Nowe nazwisko Briana pozostawiło nieprzyjemny posmak na moim języku.
– Patrząc na to, z kim dzielił nazwisko, nic dziwnego, że je zmienił. – Po raz kolejny
drwina z łatwością opuściła jej gardło.
Nie brakowało jej tupetu, co jednocześnie mi imponowało i mnie denerwowało.
– Nie masz czegoś do zrobienia? – sarknąłem. – Może posprzątasz albo… nie wiem…
– Postukałem się palcem po brodzie. – Może poszukasz sobie jakiejś garsonki do trumny?
Byłem usatysfakcjonowany swoją ripostą do tego stopnia, że kąciki ust powędrowały
mi do góry.
– Garsonka już kupiona – odparła z zimną krwią. Cholera, nie na taką reakcję
liczyłem. – Leży obok pieluch, w które musiałam cię zaopatrzyć.
Wciąż miała kamienną minę, gdy postawiła na stole tacę z pysznie wyglądającą
potrawą, po czym, życząc mi smacznego, opuściła pokój.
Głupia baba.
Zapach lasagne unosił się w powietrzu, przez co żołądek skręcił mi się w ósemkę, a do
ust napłynęła ślina. Niechętnie się poddałem, usiadłem na krześle i zacząłem pałaszować. Nie
chciałem tego przed sobą przyznać, ale to był najlepszy posiłek, jaki w życiu spożywałem.
Zjadłem wszystko, co mi przyniosła Jędza – tak ją nazwałem – wraz z pieczywem
czosnkowym, które wciąż było ciepłe i przyjemnie chrupało.
Resztę dnia spędziłem w łóżku, rozmyślając o matce, Brianie i o tym, jak potoczyło
się moje życie. To przez tę dwójkę stałem się człowiekiem pełnym rozgoryczenia, pretensji i
złości. Nie istniało żadne usprawiedliwienie, jakie mógł wcisnąć mi Brian. Nie zostawia się
rodziny, choćby nie wiem co. Nie ma niczego ważniejszego, nie powinno być. Wybrał coś
innego niż nas… Niż mnie. Dlatego nie miał prawa pojawiać się ni z tego, ni z owego,
stawiać żądań ani mi rozkazywać.
Początkowy szok wynikający z jego ponownego wtargnięcia w moje życie ustąpił
miejsca gniewowi, który pogłębił wciąż żywą ranę w moim sercu. Jeśli mój pieprzony
braciszek sądził, że po tym, co przeszedłem, po krzywdzie wyrządzonej przez Bucka, po
samobójczej śmierci matki i tułaniu się od rodziny zastępczej do pogotowia opiekuńczego i z
powrotem, przyjmę go z otwartymi ramionami, to się grubo mylił. Kiedy my nie mieliśmy co
włożyć do garnka, jemu, jak widać chociażby po tym mieszkaniu oraz drogich garniturach,
które nosił, powodziło się świetnie. Pławił się w bogactwie, gdy ja żebrałem o jedzenie, lekcje
odrabiałem przy świeczce, bo matka zapominała, że trzeba płacić rachunki za prąd, a do
przykościelnego sklepiku zgłaszałem się po używane ubrania. Miał wszystko, kiedy ja nie
miałem nic. Jednak to nie o rzeczy materialne mi chodziło, tylko o miłość i poczucie
bezpieczeństwa, które tylko on mógł mi zapewnić, a z których mnie ograbił. Nie było szans,
bym mu to wybaczył. Co więcej, zamierzałem odpłacić mu pięknym za nadobne. Poznać jego
słabe punkty i uderzyć tam, gdzie najbardziej go zaboli.

***

Gdy obudziłem się nazajutrz, słońce wdzierało się przez szczeliny ciężkich
ciemnopopielatych zasłon. Nie pamiętałem, bym je zaciągał, zatem ktoś inny musiał to
zrobić, pewnie Jędza.
Przetarłem twarz, po czym uniosłem górną część ciała, podpierając ją na
przedramionach. Na szafce przy łóżku stała szklanka soku pomarańczowego i fiolka z
tabletkami. Zażyłem kilka pastylek, bo nadal byłem obolały, i wypiłem sok do dna. Kiedy
opadłem z powrotem na miękkie poduszki i ponownie zamknąłem powieki, usłyszałem ciche
pukanie do drzwi. Nie zadałem sobie trudu, by się odezwać czy podnieść, tylko na nie
spojrzałem. Nie minęło nawet pięć sekund, kiedy zapadka puściła, a w progu pojawił się
Brian. Wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie. Tuż za nim, dzierżąc w dłoniach suto
zastawioną tacę, wtoczyła się gosposia. Z jej ust nie wyszło ani jedno słowo, nawet na mnie
nie zerknęła, kiedy układała to, co przyniosła, na stole. Gdy skończyła, ulotniła się w
mgnieniu oka. Zachowywała się zupełnie inaczej niż wczoraj.
– Podobno od wczorajszego obiadu spałeś, więc, jak mniemam, jesteś głodny –
powiedział Brian, przysuwając sobie krzesło. – Wstań i podejdź do stołu, Aston – polecił,
czym już na wstępie mnie wkurzył. – Musimy porozmawiać.
Nalał sobie kawy do małej eleganckiej filiżanki. Zanim się napił, wlepił we mnie
nieznoszące sprzeciwu spojrzenie.
– Nic nie muszę – warknąłem, ledwo nad sobą panując. Irytowało mnie wszystko, co z
nim związane, nawet to, że oddychał tym samym powietrzem co ja. – Jakbyś nie zauważył,
nie jestem już dzieckiem, którym można sterować.
– Dość tego! – Z głośnym brzdękiem odstawił na spodeczek filiżankę. – Chcesz być
traktowany jak dorosły? – To, że wyprowadziłem go z równowagi, sprawiło mi nieopisaną
satysfakcję. – Przytaszcz więc swoją nędzną dupę do pieprzonego stołu albo za chwilę sam
cię tutaj przywlokę!
Maska spokoju i obojętności, którą – jak zauważyłem – nosił niczym zbroję, opadła.
Na jego twarzy malowała się cała paleta uczuć. Obnażył się przede mną, świadomie lub nie.
– Głowa mi pęka, więc, z łaski swojej, wrzeszcz nieco ciszej – odparowałem ze
spokojem. – A te swoje groźby możesz wsadzić sobie głęboko w dupę, Brian. – Uniosłem się
na przedramionach, aby spojrzeć mu w twarz. – Myślisz, że kim ty, do kurwy, jesteś?
– Twoim bratem – odparł bez wahania. – Czy tego chcesz, czy nie, nadal nim jestem.
– Już dawno przestałeś nim być. – Mój głos ociekał pogardą. – Ale wiesz co? –
Ironiczny uśmiech wykrzywił moje usta. – Dam ci możliwość utwierdzenia mnie w tym, że
cię nienawidzę. Proszę bardzo, opowiadaj, dlaczego wypiąłeś się na swoją rodzinę, kochany
braciszku. – Dwa ostatnie słowa wypowiedziałem z odrazą.
Stoczyłem się z łóżka – tylko dlatego, że ssało mnie w żołądku i potrzebowałem
zastrzyku kofeiny. Pokuśtykałem do stołu i nalałem sobie kawy, do ust wepchnąłem
croissanta. Przeżuwałem, wpatrując się wyczekująco w obcą już dla mnie twarz. Czułem
masochistyczną potrzebę poznania szczegółów, mimo że nie istniało nic, co mogłoby zmienić
mój stosunek do tego człowieka.
– Chcę, żebyś wiedział, od czego wszystko się zaczęło. Dlaczego musiałem cię
zostawić i jak cholernie źle mi z tym było. Te wszystkie lata, Aston… – Urwał i utkwił wzrok
w swojej filiżance. – To nie tak, że kompletnie się od was odwróciłem. Wysyłałem
pieniądze…
– Bo pieniądze są najważniejsze, co? – zakpiłem. Dopiero rozpoczęliśmy rozmowę, a
ja już hamowałem się, żeby mu nie przywalić. – Nie było cię nawet na pogrzebie matki. Nie
było nikogo prócz mnie i ludzi z opieki. – Nie wiedziałem, dlaczego uczepiłem się akurat
tego, skoro było tyle innych kwestii, które powinienem mu wygarnąć.
– Nie mogłem. – Wyprostował się na krześle. – Wiedziałem, że jeśli się tam pojawię,
gdy tylko cię zobaczę, wszystko, na co tak ciężko pracowałem, pójdzie na marne.
– Pogrążaj się bardziej.
Każde wydostające się z jego ust słowo przyprawiało mnie o mdłości. Upiłem łyk
kawy, żeby nie musieć na niego patrzeć.
– To, co nas spotkało… Śmierć ojca, samobójstwo matki, utrata całego majątku to
wina jednego człowieka – kontynuował, lekceważąc moje dziecinne zachowanie. –
Dowiedziałem się o tym niedługo po pogrzebie ojca. Podsłuchałem rozmowę byłego
wspólnika taty, z której ewidentnie wynikało, że stoi za jego wypadkiem. Początkowo nie
miałem pewności, ale zyskałem ją podczas pobytu w Eton. Zaprzyjaźniłem się z chłopakiem,
który był prawdziwym mózgiem komputerowym. Na moją prośbę włamał się do komputera
Hendersona, prześledził również jego bilingi… – Złowił moje spojrzenie. – Po zapoznaniu się
ze wszystkim nie miałem wątpliwości, że to on zlecił zabójstwo naszego ojca. Wtedy
obiecałem sobie, tobie i rodzicom, że pogrążę go tak, jak on pogrążył nas…
– On nas pogrążył? – wtrąciłem, nie mogąc dłużej słuchać tych bredni.
– Tak, Aston – wycedził Brian. Albo mi się wydawało, albo był zdziwiony tym, że mu
nie wierzę. – On jest winien wszystkiemu, co nas spotkało. Zapłaci za to, choćbym miał
oddać za to życie. – Rysy jego twarzy stwardniały, przemawiała przez niego determinacja.
Nie poznawałem siedzącego przede mną człowieka. To nie był Brian, którego znałem.
Ten zimny, nieugięty, wyrachowany, kalkulujący, kierujący się żądzą zemsty mężczyzna to
ktoś inny, nie mój brat.
– Uważasz, że obchodzi mnie, co zrobił jakiś pieprzony frajer? – Nie potrafiłem
przejąć kontroli nad złością, gdy wciskał mi takie bzdury.
– Do kurwy, Aston, on zabił naszego ojca! – wrzasnął, podrywając się na równe nogi.
– Ty zabiłeś naszą matkę, a także dzieciaka, który dałby się za ciebie pokroić! –
Nerwy mi puściły, uwalniając nagromadzone przez lata uczucia. – Unicestwiłeś miłość i
zaufanie, jakimi cię darzył, odebrałeś mu wiarę, że po niego wrócisz… Zniszczyłeś mu życie!
– wykrzyczałem, również zrywając się z krzesła. – Uważasz, że obchodzi mnie to, co stało się
kilkanaście lat temu? Po tym wszystkim, co musiałem znieść, ostatnią rzeczą, jaka mnie
interesuje, jest twoja chora zemsta. Ona nie wskrzesi ci ojca, idioto, za to skutecznie
pozbawiła cię reszty rodziny!
– Powinno cię to interesować! – Wycelował we mnie palcem. – To było nasza
spuścizna! Zabrał nam wszystko i uczynił z naszego życia piekło. Matka stała się wrakiem
człowieka, ja musiałem przedwcześnie dorosnąć, a ty miałeś zjebane dzieciństwo. Nie
wspomnę o braku pieniędzy…
– Jesteś cholernie płytki, bracie – przerwałem mu. Złość w moim głosie zastąpiło
politowanie. – Sądzisz, że kiedykolwiek zależało nam bardziej na dobrach materialnych, które
straciliśmy, niż na rodzinie? Mielibyśmy o wiele więcej, gdybyśmy tylko trzymali się razem.
Bylibyśmy znacznie bogatsi, gdybyśmy mieli siebie nawzajem. Może życie nie byłoby
nieustanną walką o przetrwanie, a matka może w końcu wzięłaby się w garść. – Łzy zapiekły
mnie pod powiekami. – Masz pojęcie, co przeżyłem? Przez jakie gówno musiałem
przebrnąć?! – Na wspomnienie lat spędzonych z Buckiem zrobiło mi się niedobrze.
Powinienem szybko zatrzasnąć tę szufladę, żeby nie wyznać za dużo. Brian na to nie
zasługiwał. – Obarczałem się winą za to, że nas opuściłeś. Każdego pieprzonego dnia
wypatrywałem twojego powrotu…
– Wiem, przez co przeszedłeś – wszedł mi w zdanie.
– Gówno wiesz! – zaperzyłem się.
Od całkowitej utraty kontroli dzieliła mnie naprawdę cienka granica.
Brian opadł ciężko na krzesło. Oparł łokcie na kolanach, twarz schował w dłoniach.
– Nie wiedziałeś o tym, ale zawsze przy tobie byłem. Zadbałem o to, byś trafiał do
dobrych rodzin zastępczych, co miesiąc łożyłem też na twoje utrzymanie. Jakby tego było
mało, starałem się, żeby wszystkie wybryki, za które dawno powinieneś trafić do
poprawczaka, były wymazywane z akt. – Uniósł głowę. Kiedy nasze spojrzenia się zetknęły,
dostrzegłem czający się w jego oczach ból. Wydawał się tak autentyczny, że prawie mu
uwierzyłem. – Troszczyłem się o ciebie, Aston. Troszczyłem się o ciebie najlepiej, jak
umiałem.
– Twoja troska polegała na rzucaniu kasą na odczepnego? Do tego wszystko się
sprowadza, nie? – Zirytowany jego bezczelnością, wlepiłem wzrok w sufit. – Może
powinienem ci podziękować, co?! – Wymknął mi się pusty śmiech. – Jesteś żałosny i ślepy,
Brian. – Wróciłem do niego spojrzeniem. – Żyjesz jak pieprzone książątko w swoim
hermetycznie zamkniętym świecie. Cieszysz się tym wszystkim – omiotłem pokój dłonią –
ale nie masz bladego pojęcia o prawdziwym życiu.
– Wiesz, ile musiałem znieść, żeby stać się tym, kim jestem teraz, i mieć to wszystko?
– Nabrał głęboko powietrza, jakby musiał dać sobie czas na uspokojenie, po czym
kontynuował: – Nie masz pojęcia, z czym musiałem się zmagać… Ile cierpienia przyniosło
mi to, że nie mogłem cię przytulić, pocieszyć… – Przymknął na moment powieki, by
wymazać kłębiące się w nim emocje. – Obserwowałem cię z boku, a moje serce rozpadało się
na milion kawałeczków. Nie masz pieprzonego pojęcia, jak to jest być samemu i przyjmować
ciosy od życia.
Jego oczy błagały, bym mu uwierzył. Bym odpuścił i spróbował wyjść mu naprzeciw.
Rozjuszył mnie ostatnim stwierdzeniem. Tląca się we mnie złość przybrała rozmiary
monstrualnej wściekłości. Tylko zaprzeczył swoim zapewnieniom, że zawsze trwał przy
moim boku, nawet gdy fizycznie go nie było. Gdyby to była prawda, wiedziałby, jak przez te
wszystkie lata wyglądało moje życie.
– Ja nie mam pojęcia, jak to jest być samemu? Mnie los nie skopał dupy? – W moim
zwodniczo spokojnym głosie krył się ból. Oddychałem płytko, starając się go zignorować.
Gdy tak wpatrywałem się w martwe spojrzenie Briana, coś we mnie pękło. Chwyciłem
za brzeg stołowego blatu i przewróciłem go, wkładając w to całą siłę swojego potłuczonego
ciała. Czułem dziką satysfakcję, kiedy jedzenie i zastawa poszybowały w górę, a następnie
wylądowały na ziemi, plamiąc po drodze markowy garnitur mojego brata. Ten poderwał się,
siarczyście przeklinając.
– Za to ty wiesz, jak to jest być dzień w dzień bitym, poniżanym i zastraszanym, a
wieczorem moczyć się ze strachu? Wiesz, jak to jest dusić się, kiedy pieprzone bydlę
posuwające twoją matkę wlewa ci alkohol do ust? – Mój głos zadrżał. – Wiesz, jak to jest
modlić się o powrót brata, który przyrzekał cię chronić, opiekować się tobą, a tak naprawdę
miał cię głęboko w dupie? Wyjechał i zapomniał o tobie. Wiesz, jak to jest znaleźć zwłoki
własnej matki?! Brodzić w jej krwi?! – Łzy spływały mi po policzkach, a ręce dygotały z
gniewu.
Miałem wrażenie, że moje płuca są zgniatane przez imadło. Trudności z oddychaniem
sprawiły, że czarne plamy, które pojawiły się przed oczyma, zamazywały mi widok. Moje
ciało zalało potężne tsunami rozmaitych emocji. Niewiele myśląc, rzuciłem się do przodu i
powaliłem brata na ziemię. Niesiony furią, zacząłem walić na oślep. Nie za każdym razem
trafiałem w cel, lecz ciosy, które lądowały na twarzy Briana, przynosiły mi niewymowną
ulgę. Krzyczał i próbował się wyswobodzić, ale marnie mu szło, bo siedziałem okrakiem na
jego klatce piersiowej.
Moimi dłońmi kierowało poczucie zdrady, które wybuchło niczym wrzący przez
dekady wulkan. Uderzenia padały w szalonym tempie, jedno za drugim. Nic nie widziałem
ani nic nie słyszałem, liczyło się tylko to, że wreszcie mogę się na tym dupku wyżyć.
Nagle poczułem eksplodujący w głowie ból. Zanim pojąłem, co się dzieje, moje ciało
poszybowało w powietrze i z impetem uderzyło o twardą podłogę. Mięśnie spięły mi się
nienaturalnie, pokój przeszył głośny jęk.
– Nie ruszaj się, kurwa! – usłyszałem nad sobą rozsierdzony głos Briana.
Minęła chwila, zanim zorientowałem się, że jego dłonie przygwoździły mnie do ziemi.
– Zabiję cię – wyrzęziłem.
– Prędzej sam zginiesz, dzieciaku – zawyrokował, po czym pokręcił głową z
rezygnacją. – Nie ruszaj się, do cholery, jeśli chcesz spełnić kiedyś swoje groźby.
Kręciło mi się w głowie, a oddychanie sprawiało mi coraz większy kłopot. Z ust
wydobywały mi się tylko świsty i rzężenie. Dusiłem się i nic nie mogłem na to poradzić.
– Priscilla!
Donośny głos Briana potęgował ból rozsadzający mi głowę.
Drzwi otworzyły się na tyle szybko, że zacząłem podejrzewać, iż gosposia przez cały
czas za nimi koczowała.
– O mój Boże, panie Wild! – usłyszałem jej przerażony głos.
– Zadzwoń do doktora Yanga – polecił Brian. – Niech zjawi się jak najszybciej.
Przytaknęła i błyskawicznie czmychnęła z pokoju.
– Jesteś cholernie ciężkim przypadkiem, Aston – stwierdził Brian.
Uwolnił mnie i podniósł się z podłogi.
– Spier…
Nie dokończyłem. Zastękałem tylko, kiedy pociągnął mnie za sobą.
– Jasne, ale, jeśli pozwolisz, to najpierw ci pomogę.

***

Przytomność odzyskałem dopiero kilka dni później. Okazało się, że żebro przebiło mi
płuco i musiałem trafić do szpitala, a konkretnie do prywatnej placówki opłacanej przez
mojego brata. Gdy poczułem się lepiej, przetransportowano mnie do tego samego mieszkania,
w którym przebywałem wcześniej. Godzinę później zjawił się jakiś pajac w garniturze, by
poinformować mnie, że mieszkanie jest moją własnością.
Postanowiłem kategorycznie odrzucić ten hojny prezent. Nie chciałem mieć z Brianem
nic wspólnego. Jednak po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że w tym jednym
przypadku nie warto unosić się honorem. Był mi winien o wiele więcej, więc zamierzałem
wyegzekwować wszystko, co mi się należało. Skoro pieniądze były dla niego najważniejsze,
będę komunikować się z nim ich językiem.
Nasze kontakty ograniczyły się do minimum, a gdy już się spotkaliśmy, żarliśmy się
jak pies z kotem. Na moje konto co miesiąc wpływała okrągła sumka, pozwalająca mi wieść
życie na odpowiednim poziomie. Dzięki tej forsie mogłem też zapłacić byłemu gliniarzowi,
aby dokładnie prześledził życiorys Briana – od chwili opuszczenia Eton. Czekałem cierpliwie,
by móc zaatakować w najmniej spodziewanym momencie i zranić go tak mocno, żeby nie
mógł się po tym udźwignąć.
Ten dzień nastał szybciej, niż przypuszczałem. Swoją szansę dostrzegłem wówczas,
gdy mój pieprzony braciszek zaczął okazywać człowiecze odruchy. Moja radość była tym
większa, że obiektem jego westchnień okazała się dziewczyna, która miała mu posłużyć za
narzędzie zemsty.
Nie mogłem wymarzyć sobie lepszej okazji do wzięcia odwetu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

  Ava Harrison - „Bezwzględny władca” Codzienność Viviany Marino, córki skorumpowanego polityka, bardzo przypomina życie mafijnej księżniczk...