poniedziałek, 17 czerwca 2019

Kochani zachęcamy Was do przeczytania prologu oraz dwóch pierwszych rozdziałów powieści, której premiera jest w dniu dzisiejszym.
S.C.Alekto - "Idealny jak diabli"
[Patronat medialny]

Prolog
Zielony płaszczyk, który miałam na sobie, był już gdzieniegdzie po-
plamiony, ale nie zwracałam na to uwagi. Wbiegłam w kałużę i pod-
skoczyłam, a krople wody, zupełnie jak spadające gwiazdy, rozbiegły
się w różnych kierunkach. Co jakiś czas odwracałam się i spoglądałam
w stronę mamy, która spokojnie podążała za mną. Las pełen był kolo-
rowych liści. Zbierałam tylko te czerwone i żółte. One najbardziej mi
się podobały.
− Mamo! – krzyknęłam. – Spójrz! – Podniosłam ogromny liść klonu
i podbiegłam do niej.
− Jest śliczny – powiedziała, odbierając go ode mnie.
Uśmiechnęłam się promiennie i zadarłam główkę do góry.
Mama była bardzo ładna. Przypominała syrenę. Eteryczną istotę,
o której tak dużo poetów i pisarzy wspominało w swoich dziełach.
Miała regularne, delikatne rysy twarzy, a w świetle słońca jej jasne
włosy iskrzyły się jak złoto. Błękitna sukienka podkreślała duże, lawen-
dowe oczy, które skradły serce niejednemu mężczyźnie. Malinowe usta
i brzoskwiniowa cera były tylko dopełnieniem ideału.
Chwyciłam ją za rękę. Była zimna, ale nie zwracałam na to uwagi.
Przytuliłam się do niej i poczułam dotyk na głowie.
Lubiłam, gdy głaskała mnie po włosach.
Wiele osób mówiło, że jestem strasznie do niej podobna, że różniło
nas tylko spojrzenie, bo ja miałam piwne oczy ojca. Ilekroć słyszałam
takie komentarze, czułam się dumna i szczęśliwa. Moja mama była
najpiękniejsza i najzdolniejsza na świecie. Nikt nie potrafił wydobyć
tak czystych i idealnych dźwięków z instrumentu jak ona.
− Mamo? – Pochyliła głowę i spojrzała na mnie. – Kiedy będę grała
tak pięknie, jak ty?
− Już niedługo – odpowiedziała, z charakterystycznym dla sie-
bie spokojem.
− Naprawdę? – Podniecona spojrzałam jej w twarz, ale mama pa-
trzyła przed siebie.
− Niedługo... – powtórzyła i chwyciła mnie za rączkę.
Ruszyłyśmy leśną dróżką, coraz bardziej zagłębiając się w labi-
rynt roślin.
− Będę dużo ćwiczyć – powiedziałam wesoło. – Dopóki nie będę grać
tak pięknie, jak mamusia!
Drzewa zaszeleściły pod wpływem wiatru, a deszcz różnokoloro-
wych liści spadł prosto na nas. Szczęśliwa uniosłam rączki do góry
i z fascynacją obserwowałam ten podniebny taniec.
Zanim doszłyśmy do jeziora, zebrałam całkiem spory bukiet. Od-
wróciłam się i dostrzegłam mamę, stojącą na końcu drewnianego
pomostu. Bez wahania pobiegłam w jej stronę. Zwolniłam nieco, gdy
dostrzegłam ciemną toń wody. Ostrożnie pokonałam ostatnie kil-
ka metrów.
− Mamo? – Stałam dokładnie za nią. Błękitna sukienka owinęła się
wokół jej kostek, a wiatr potargał do tej pory idealnie ułożone włosy.
Nie odpowiedziała.
Podeszłam bliżej i stanęłam bezpośrednio przed nią. Wpatrywała się
w spokojne ruchy tafli jeziora. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.
Uniosłam bukiecik zrobiony z różnokolorowych liści i się uśmiech-
nęłam.
− To dla ciebie – powiedziałam.
Mama spojrzała na mnie, a potem na podarunek. Przez dłuższą
chwilę wpatrywała się w jesienną kompozycję. Jej oczy zasnuła dobrze
mi znana mgła. Skrywała myśli, by nikt niepowołany nie mógł ich od-
czytać. Opuściłam rączki i po prostu czekałam. Mówienie teraz do niej
było bez sensu. Przyglądałam się jej, przechylając główkę i marszcząc
cieniutkie brwi. Miałam tylko nadzieję, że nie będzie na mnie znów
krzyczeć. Nagle jej twarz jakby stopniała. Podniosła wzrok, który nie
był już matowy. Przykucnęła i objęła mnie ramionami.
− Nie zostawisz mnie, prawda? – zapytała drżącym głosem i jedno-
cześnie ścisnęła mnie mocniej.
Wtedy nie rozumiałam, co tak naprawdę oznaczały jej słowa, ani
czego były zapowiedzią. Byłam tylko siedmioletnim dzieckiem. Dziew-
czynką, która udałaby się wszędzie – byle tylko być z matką. Miłość
i przywiązanie – tylko to się liczyło. Dlatego odpowiedź na jej pytanie
wydała mi się niezwykle prosta.
Odrzuciłam za siebie bukiecik i objęłam mamę za szyję. Kolorowe
liście wylądowały na niczym niezmąconej tafli jeziora i powoli odpły-
wały jak łódeczki.
− Kocham cię – powiedziałam i wtuliłam główkę w jej ramiona. Od
dawna chciałam ją uściskać.
Poczułam, jak ciężar jej ciała na mnie napiera.
− Mamo? – Uniosłam głowę i spojrzałam na nią niewinnym wzro-
kiem. Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy od dawna.
Poczułam się szczęśliwa. Nieczęsto to robiła, dlatego traktowałam
taką chwilę jak najcenniejszy skarb. Kochałam ten ciepły, dodający
otuchy promienny uśmiech, który pod każdym względem był idealny.
Nie spuszczałam wzroku z jej twarzy. Nawet wtedy, gdy straciłam
równowagę. Jej włosy się rozwiały i utworzyły wokół głowy aureolę.
Naprawdę wyglądała jak syrena. Była piękna, uzdolniona i... zabójcza.
Woda była zimna. Bardzo. Do tego stopnia, że odczuwałam fizyczny
ból. Panika. Strach. Te pierwotnie emocje opanowały moje ciało. Du-
siłam się. Ramiona matki były jak śmiercionośna pułapka. Walczyłam,
ale nie potrafiłam się wydostać. Wbiłam paznokcie w jej skórę i wtedy
spojrzałam w oczy. Były puste. W tej jednej chwili wszystko stało się
dla mnie jasne. Ona od dawna była martwa...
Jej powieki powoli opadły, a uścisk zelżał. Przerażona odepchnę-
łam ją od siebie i spojrzałam w górę. Nie potrafiłam pływać, ale ze
wszystkich sił próbowałam wydostać się na powierzchnię. Ciało matki,
już dawno pochłonęła otchłań. Nie walczyła. Poddała się i przegra-
ła. Promienie słońca przedzierały się przez wodę. W akcie desperacji
uniosłam dłoń. Kurczowo próbowałam uchwycić świetlny sznur. Zu-
pełnie jakby to było możliwe. Zabrakło mi jednak sił. Zanim straciłam
przytomność, dostrzegłam cień, który przybrał kształt człowieka. Wy-
ciągnął w moją stronę dłoń, a ja pogrążyłam się w ciemności.

Tego dnia woda zabrała nie tylko moją matkę, ale i część mnie...

Rozdział 1

Biegłam przed siebie równym tempem, ze słuchawkami w uszach. Po-
ranny jogging był moją rutyną przed wyjściem na uczelnię. Godzin-
ne ćwiczenia zawsze pobudzały mój umysł. Dziś pogoda dopisywała
jak nigdy. Słońce, nad wyraz gorące jak na początek wiosny, znacznie
poprawiło mój nastrój. Zielone, jeszcze nie w pełni rozwinięte listki
ogromnych drzew w parku nie dostarczały wystarczającej ilości cienia,
ale i tak czujni studenci i spacerowicze znajdowali miejsca, chroniące
przed ostrymi promieniami.
Zatrzymałam się i sięgnęłam do niewielkiej torby. Wyjęłam butelkę
wody i szybko ugasiłam pragnienie. Usiadłam na pobliskiej ławce, otar-
łam pot z czoła i założyłam za ucho jasne kosmyki, które wydostały się
z kucyka. Oparłam się o ławkę i rozprostowałam kolana. Spojrzałam
na zegarek. Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Miałam jeszcze półtorej
godziny do rozpoczęcia zajęć, więc nie musiałam się śpieszyć.
Mój przyspieszony oddech powoli wracał do normy. Odpoczywa-
łam, obserwując przechodzących ludzi i rowerzystów.
Nagle poczułam tępy ból w karku. Nie spałam dziś za dobrze. Unio-
słam dłoń i rozmasowałam sobie szyję. Przed oczami zamigotała mi
błyskotka. Spokojnie opuściłam rękę i dotknęłam bransoletki. Na cie-
niutkim posrebrzanym łańcuszku wisiała srebrna zawieszka w kształcie
klucza wiolinowego.
Na parę minut jakaś chmurka przysłoniła słońce i rzuciła cień na
ziemię. Dokładnie tyle samo trwała moja zaduma. Gdy złote promie-
nie znów połaskotały moją skórę, oparłam się o ławkę i wystawiłam
twarz do słońca. Przymknęłam powieki i rozkoszowałam się przyjem-
nym, ciepłym wiatrem. Zasłuchałam się w kojących brzmieniach mu-
zyki klasycznej. Drgnęłam, gdy do moich uszu dotarły pierwsze dźwię-
ki Sonaty Księżycowej, Beethovena. Jego muzyka zawsze wywoływała
u mnie gęsią skórkę.
Coś jednak się zmieniło. Nie mogłam w pełni skupić się na muzyce.
Pewne zdarzenie, wspomnienie z dawnych lat nie pozwalało mi w pełni
czerpać radości z tej chwili.
Zirytowana uniosłam powieki i wtedy go zobaczyłam. Otworzy-
łam szerzej oczy, ale szybko zasłoniłam je dłońmi. Promienie słońca
przedarły się przez korony ledwo co porośniętych liśćmi drzew. Były
zbyt intensywne. Dopiero po kilku sekundach znów odzyskałam zdol-
ność widzenia. Zamrugałam kilkakrotnie i odszukałam wzrokiem przy-
stojnego mężczyznę. Tak, co do tego nie było wątpliwości. W ciągu tych
ułamków sekund tę jedną rzecz udało mi się zarejestrować.
Usiadł dwie ławki dalej po przeciwnej stronie alejki. Miał na sobie
eleganckie, jasne spodnie i beżowy płaszcz. Ciemnobrązowe, lekko fa-
lowane, krótkie włosy idealnie podkreślały jego złocistą karnację. Praw-
dopodobnie niedawno wrócił z zagranicy, albo systematycznie uczęsz-
czał do solarium. Regularne rysy twarzy, pełne, mocno zarysowane usta
i wydatne kości policzkowe czyniły z niego naprawdę nieprzeciętnie
atrakcyjnego mężczyznę. Jednak mimo aury dojrzałości i powagi jaką
wokół siebie roztaczał, nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia kilka lat.
Kiedy tak na niego patrzyłam przypominał mi Dawida, rzeźbę Mi-
chała Anioła. Był tak nieskazitelny i piękny, a jednocześnie miał w sobie
coś drapieżnego. To coś sprawiło, że poczułam uścisk w żołądku.
Odwróciłam od niego wzrok i skupiłam się na otoczeniu. Dopiero
teraz zauważyłam, że stał się obiektem zainteresowania wielu znajdują-
cych się w parku kobiet. Niektóre tylko przyglądały się mu dyskretnie.
Inne chichotały i szeptały do swoich przyjaciółek. Nietrudno jednak
było poznać temat ich rozmów. Wciąż się odwracały i posyłały pełne
zachwytu spojrzenia w jego stronę.
Ponownie skupiłam wzrok na nieznajomym. Spokojnie rozsiadł
się na ławce, założył nogę na nogę i sięgnął do skórzanej teczki. Wyjął
książkę i zagłębił się w lekturze. Zupełnie nie zwracał uwagi na oto-
czenie. Nie dostrzegał zainteresowania jego osobą albo umyślnie je
ignorował. Spokojnie czytał, wyraźnie pochłonięty lekturą. Nie minę-
ło nawet pięć minut, gdy podeszła do niego odważna, ładna brunetka.
Uśmiechnęła się i założyła za ucho włosy, odsłaniając długą, łabędzią
szyję. Z zaciekawieniem przyglądałam się jej flirciarskim sztuczkom.
Była całkiem niezła w te klocki. Znała własne atuty i nie omieszkała ich
pokazać. Początkowo mężczyzna nie reagował na jej wyraźne umizgi,
ale gdy podeszła bliżej, a jej cień pojawił się na stronie książki, coś się
zmieniło. Chłopak uśmiechnął się do niej promiennie i jednym spraw-
nym ruchem zamknął książkę, ale w taki sposób, że dziewczyna o mało
nie rozpłynęła się w błogim uniesieniu.
Drgnęłam.
W chwili kiedy dotarł do mnie głuchy trzask zamykanej książki, do-
słownie na kilka sekund rysy twarzy przystojnego mężczyzny uległy
nieznacznej, ledwie zauważalnej zmianie. Nie byłam pewna, ale sądząc
po zachowaniu brunetki, prawdopodobnie tylko ja zauważyłam znu-
dzenie i irytację mężczyzny. Jednak im dłużej się mu przyglądałam, tym
większe miałam wątpliwości co do własnych spostrzeżeń. Może tylko
mi się wydawało? W końcu całkowicie skołowana wstałam i ruszyłam
w drogę powrotną. Miło było czasem zawiesić oko na ładnej buzi. Wy-
piłam do końca wodę i wyrzuciłam pustą butelkę do kosza. Zanim ode-
szłam, kierowana ciekawością obejrzałam się ostatni raz.
Brunetka siedziała obok przystojniaka i, ochoczo gestykulując, pró-
bowała zainteresować mężczyznę rozmową, co jednak nie przynosi-
ło oczekiwanego skutku. Pokręciłam głową i prychnęłam pod nosem.
W tym samym momencie mężczyzna spojrzał prosto na mnie. Sekun-
da, może dwie. Tylko tyle wystarczyło, bym poczuła, jak moje ciało
sztywnieje. Przerwałam szybko nasz kontakt wzrokowy. Odwróciłam
się na pięcie i ruszyłam w swoją stronę. Wciąż jednak czułam na sobie
przeszywające spojrzenie, które było jak miliony cieniutkich jak włos
igieł. Wprost raniło moje ciało.
Dotarłam do bloku koło godziny dziesiątej. Szybko pokonałam schody,
prowadzące na trzecie piętro. Po drodze spotkałam panią Martę, są-
siadkę, która wychodziła właśnie z psem na spacer.
− Dzień dobry − pozdrowiłam ją z uśmiechem na ustach.
− Dzień dobry, Aniu. – Starsza pani odpowiedziała i pociągnęła za
smycz niesfornego yorka. – Biegałaś?
Niechętnie, ale się zatrzymałam.
− Tak, ale niedługo mam zajęcia na uczelni i...
− Ach! – Kobieta klasnęła w dłonie. – Pewnie się śpieszysz, a ja ci
głowę zawracam.
Nie skomentowałam jej słów, chociaż w duchu w pełni się z nią
zgodziłam. Przestąpiłam niecierpliwie z nogi na nogę i spojrzałam
w dół. Starsza pani poprawiła fioletowy płaszczyk i berecik i dopiero
wtedy znów popatrzyła na mnie, unosząc dumnie głowę. Czekała na
komentarz z mojej strony.
− Fioletowy naprawdę do pani pasuje – powiedziałam i posłałam jej
uprzejmy uśmiech.
− Ojej! Tak sądzisz?! – Starsza dama wygładziła rękawy płaszcza. –
Wiesz... Chyba masz rację.
Pani Marta wpadła w samozachwyt, a ja nie miałam ani czasu ani
ochoty wysłuchiwać jej nudnych monologów na temat tego, jaka to
była zgrabna, piękna za młodu i ile to się za nią chłopców nie oglądało.
Już miałam się pożegnać, ale sąsiadka nie dała za wygraną i szybko
zmieniła temat: − A co tam słychać u Leny? – zapytała niby z czystej
grzeczności. – Nie wyglądała dziś za dobrze, gdy wracała do mieszka-
nia. W dodatku jej sukienka była odrobinę...
− Pani Suder! – Szybko przerwałam kobiecie. Zamrugała zaskoczona,
słysząc w moim głosie ostrzegawczą nutę. Nie lubiłam, gdy ktoś wty-
kał nos w nie swoje sprawy. Zapadła cisza. Zganiłam się w duchu za
zbyt ostry ton głosu. By szybko to naprawić przykucnęłam i pogłaska-
łam yorka, który niestety nie był do mnie zbyt przyjaźnie nastawiony
i o mało mnie nie ugryzł. W ostatniej chwili cofnęłam rękę. Podnio-
słam się, założyłam za ucho pasmo włosów i posłałam kobiecie olśnie-
wający uśmiech. − Śliczny piesek. Jak się wabi? – zapytałam grzecznie.
Pani Marta uniosła dumnie głowę i natychmiast zapomniała o Lenie.
− Edzio – odpowiedziała. – To potomek Chaziera wielokrotnie na-
gradzanego psa. – Pogłaskała swojego pupila i poprawiła mu czerwoną
obróżkę. – Edzio, ale ty jesteś jeszcze śliczniejszy prawda? Dobry pie-
sek. Czyż nie jest uroczy? – zapytała, spoglądając na mnie.
− Oczywiście – odpowiedziałam i zrobiłam zatroskaną minę.
− Coś nie tak? – zainteresowała się kobieta, gdy dostrzegła moją
zmianę na twarzy.
− To nic po prostu... Może tylko mi się wydaje...
− Tak? – ponagliła mnie, a ja dostrzegłam niepokój w jej ciemnych
oczach. To mi wystarczyło.
Szach i mat...
− Pewnie tylko mi się wydawało. Przepraszam, śpieszę się. – Odwró-
ciłam się na pięcie i chwyciłam balustrady. – Do widzenia. – Pożegna-
łam się i, nie dając kobiecie dojść do głosu, pobiegłam na górę.
Zatrzymałam się dopiero na kolejnym piętrze, wychyliłam się przez
balustradę i spojrzałam ostrożnie w dół. Pani Marta, nie na żarty zanie-
pokojona, oglądała swojego pupila z każdej strony. Pokręciłam głową
i ruszyłam przed siebie. Straciłam już dość czasu na tę bezsensow-
ną pogawędkę.
Stanęłam przed nieco obdartymi drzwiami, które wiele przeszły.
Wyjęłam klucze i ujęłam klamkę. Okazało się jednak, że drzwi były
otwarte. Westchnęłam zrezygnowana i weszłam do środka. Zdjęłam
tylko buty i skierowałam się do kuchni. Odkręciłam kran i porządnie
umyłam ręce. Skrzywiłam się na samo wspomnienie tej małej bestii.
Gdy uznałam, że nieprzyjemny zapach zniknął na rzecz wspaniałego
aromatu konwalii, ruszyłam w stronę małego pokoiku.
Mieszkanie było niewielkie, ale przytulne. I co najważniejsze czynsz
nie był za wysoki, co jest chyba głównym kryterium przy wyborze
mieszkania dla studenta. Na niecałych pięćdziesięciu metrach kwadra-
towych znajdowała się otwarta kuchnia, którą od przedpokoju oddzie-
lał tylko kuchenny blat, niewielka łazienka i dwa równie wąskie pokoje.
Nie zastanawiałam się, tylko bez pukania wparowałam do pomieszcze-
nia po prawej. Nie byłam zaskoczona widokiem nieprzytomnej postaci
leżącej na łóżku.
− Lena, przecież ci mówiłam, żebyś zamykała drzwi, gdy wracasz.
Ktoś...
Nie dokończyłam, gdyż w moją stronę nadlatywała właśnie podusz-
ka. W ostatniej chwili zdołałam ją złapać. Usłyszałam jakieś mruknię-
cie i jęk. Podeszłam bliżej i usiadłam na krawędzi łóżka.
Moja współlokatorka była w opłakanym stanie. Wczorajszej nocy
była na imprezie ze znajomymi ze szkoły średniej. Takie tam klasowe
spotkanie, które wypadło chyba całkiem nieźle, sądząc po stanie upo-
jenia, w którym się właśnie znajdowała.
− Powinnaś chociaż zdjąć te imprezowe ciuchy – powiedziałam i ob-
ciągnęłam czerwoną, obcisłą sukienkę, która ledwie zakrywała jej pupę.
Zmarszczyłam brwi, gdy nie doczekałam się, żadnej reakcji i uderzy-
łam przyjaciółkę lekko w pośladki. – Mogłabyś trochę bardziej uważać.
Sąsiadka z dołu znów cię widziała pijaną – dodałam z wyrzutem.
Dziewczyna poruszyła się niespokojnie i odwróciła na plecy. Z wiel-
kim trudem uniosła powieki i spojrzała na mnie dużymi, sarnimi oczy-
ma, które teraz były jednak zaczerwienione.
− Niedobrze mi – wydukała z trudem.
Na szczęście wiedziałam, co za chwilę się wydarzy. Przerabiałam to
już dziesiątki razy. Szybko wstałam i pobiegłam do łazienki. Wróciłam
do pokoju z miską.
Przez następne dwadzieścia minut masowałam jej plecy, czułam, jak
wstrząsają nią torsje. Odgarnęłam jej z czoła krótkie brązowe pukle
i cierpliwie czekałam na koniec. Gdy Lena wreszcie spokojnie zasnęła,
posprzątałam i poszłam wziąć prysznic. W duchu obiecałam sobie, że
poważnie z nią o tym porozmawiam. Nie robiłam sobie jednak wiel-
kich nadziei, w końcu Lena Nowakowska nie należała do osób, które
przejmują się zbędnym moralizowaniem, ale czułam się do tego zobli-
gowana, jako jej najlepsza przyjaciółka.
Po odprężającym prysznicu założyłam dżinsy, zwyczajny pudrowo-
różowy top i narzuciłam na siebie wiosenną, szarą kurtkę, którą bardzo
lubiłam. Zrobiłam lekki makijaż, rozpuściłam włosy, zabrałam ze stoli-
ka potrzebne rzeczy i wpakowałam je do torby. Już miałam wychodzić,
gdy nagle coś mnie tknęło. Spojrzałam na prawy nadgarstek.
− Bransoletka... – Nerwowo rozejrzałam się po pokoju w poszu-
kiwaniu zguby. Nic jednak nie znalazłam. Wpadłam więc szybko do
łazienki. Tu niestety też jej nie było. Spojrzałam na zegarek. Było już
naprawdę późno. – Poszukam jej, jak wrócę – powiedziałam do siebie
i opuściłam mieszkanie.
Wybiegłam na zewnątrz. Dochodziła jedenasta. Zajęcia miały się
zacząć za dwadzieścia pięć minut, a przez incydent z Leną straciłam
sporo czasu. Pobiegłam więc pędem w stronę najbliższego przystan-
ku autobusowego.
Byłam dumną studentką czwartego roku na wydziale prawa i ad-
ministracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, w trakcie przygotowań do
magisterki z administracji, która czekała mnie w przyszłym roku. Jak
wielu innych, powoli docierałam do końca kolejnego etapu w moim
życiu i wbrew pozorom nie byłam wcale zadowolona. Wciąż targało
mną wiele sprzecznych uczuć, dotyczących mojej przyszłości.
Biegiem wtargnęłam do środka ogromnego budynku z cegły. Mi-
nęłam portiernię i wychodzącego właśnie stamtąd studenta. Wydawał
się dziwnie znajomy, ale nie miałam okazji się przyjrzeć. W głowie
wciąż paliła mi się czerwona lampka. Profesor Orzechowski nie był
typem, który pobłażliwie patrzył na spóźnialskich. Na szczęście zdą-
żyłam w ostatniej chwili. Rozejrzałam się i dostrzegłam wolne miejsce
na końcu sali. Spokojnie usiadłam i wyjęłam potrzebne przybory do
sporządzania notatek. Profesor tradycyjnie rozpoczął zajęcia od spraw-
dzenia obecności.
− Anna Maj? – zapytał starszy pan, spoglądając znad okularów na
grupę studentów.
Podniosłam dłoń i uśmiechnęłam się, po czym otwarłam całkiem
pokaźnych rozmiarów zeszyt.
Wszyscy już dawno opuścili salę wykładową, ja natomiast zostałam
poproszona o uporządkowanie dokumentów. Profesor bardzo się spie-
szył i poprosił mnie o tę „drobną” przysługę. Zgodziłam się. W końcu
bardzo zależało mi na wysokiej ocenie z etyki służby publicznej.
− Ty jeszcze tutaj?! – Podniosłam wzrok i spojrzałam w stronę niskiej,
czarnowłosej dziewczyny.
− Jak widzisz – odpowiedziałam, uśmiechając się delikatnie.
Patrycja Rabczyńska była moją koleżanką z wydziału. Odkąd spo-
tkałyśmy się przez przypadek na inauguracji roku akademickiego, nie
było dnia, którego nie spędziłybyśmy razem. Była szczerą, miłą, nieco
zwariowaną i czasami zbyt wygadaną dziewczyną, ale była sobą. I za
to przede wszystkim ją ceniłam.
Patrycja podeszła bliżej i jednym sprawnym ruchem zamknęła
przede mną segregator.
− Nie. Nie teraz. Muszę...
− Chodź! Skończysz później. Teraz mamy ważniejsze rzeczy do zro-
bienia.
− Tak? – Stłumiłam w sobie zdenerwowanie i spojrzałam na nią,
unosząc brew. Jej kwiecista, kolorowa, sukienka była naprawdę orygi-
nalna i idealnie podkreślała jej szczupłą talię.
Dziewczyna uśmiechnęła się w charakterystyczny dla siebie sposób.
− Wrócił – powiedziała poważnym tonem.
− Kto? – zapytałam.
− Mój książę! Romeo, Darcy dwudziestego pierwszego wieku. Apollo
wydziału prawa! Adam Wetulani!
Patrycja klasnęła w dłonie, a następnie ujęła swoją twarz.
Patrzyła błogo przed siebie. Odpłynęła naprawdę daleko, bo w kra-
inę własnych marzeń.
Zapadła cisza. Zamrugałam, nie miałam pojęcia, o kim mówi Pa-
trycja.
− Chyba żartujesz?! – krzyknęła, uderzając dłońmi w stół, przy któ-
rym siedziałam. – Nie wiesz kto to?!
Wzruszyłam ramionami i wróciłam do pracy.
− Coś mi się kiedyś obiło o uszy.
− O biedna istoto z ciemnogrodu – jęknęła. – Jak możesz być tak nie-
czuła?
Patrycja uwielbiała używać dramatycznych zwrotów. Unosiła przy
tym wysoko głowę i zazwyczaj odrzucała długie włosy do tyłu, ale dziś
splotła je w warkocz.
– Dość tego! – Zaoponowała nagle, chwyciła mnie za rękę i pocią-
gnęła za sobą.
− A moja praca?! – krzyknęłam, oglądając się za siebie.
− Ona może poczekać!
Nie chciałam się kłócić, zabrałam tylko torbę i wyszłam z sali razem
z nią. Na szczęście w czasie naszej rozmowy zdążyłam uporządkować
wszystkie papiery i odłożyć segregator na miejsce.
Przy wyjściu zebrał się całkiem spory tłum i nie byłoby może w tym
nic dziwnego, gdyby nie jeden drobny detal. Pośród zebranych, zna-
czącą większość stanowiły kobiety.
− Cholera, spóźniłyśmy się – powiedziała Patrycja i spojrzała na
mnie z naburmuszoną miną, jak dziecko. Uśmiechnęłam się przepra-
szająco.
Nagle grupka rozpędzonych dziewczyn przebiegła obok, spychając
nas na szary koniec tego dziwnego zgromadzenia. Tego Patrycja nie
mogła puścić płazem.
− Z drogi hieny! – krzyknęła rozgniewana. – Nigdy nie widziałyście
przystojnego faceta! – Zupełnie o mnie zapomniała i zaczęła przedzie-
rać się przez tę żywą ścianę. To było całkiem w jej stylu.
Westchnęłam głęboko, poprawiłam torbę i poszłam do wyjścia, omi-
jając to całe zbiegowisko. Co prawda ciekawość wzięła górę i odwróci-
łam się. Próbowałam zobaczyć obiekt zainteresowania tych wszystkich
panien, ale z powodu tłumu nie byłam w stanie niczego dostrzec.
− Wetulani – powtórzyłam i opuściłam budynek uniwersytetu.
Powoli sączyłam kawę, idąc w stronę biblioteki. Wciąż myślałam o ta-
jemniczym studencie, który pojawił się na uczelni. Nagle się zatrzy-
małam.
− No tak... – Upiłam spory łyk gorącej kawy, parząc sobie przy tym
język. Byłam zbyt pochłonięta własnymi myślami, żeby uważać na to,
co robię. – Wiedziałam, że gdzieś już słyszałam to nazwisko.
Adam Wetulani był najlepszym studentem wydziału prawa i spad-
kobiercą fortuny Wetulanich. Jego ojciec był prezesem Ekros Company,
potężnej korporacji, która miała swoje filie na całym świecie. Działali
między innymi w branży informatycznej. Znani również byli z zarzą-
dzania terenami, na których często budowano ekskluzywne hotele
i inne obiekty użytku publicznego. Jednym słowem byli prawdziwy-
mi krezusami.
Gdy rozpoczynałam studia, cała szkoła żyła wyjazdem przystojnego,
niezwykle zdolnego studenta zagranicę. Wyjechał do Ameryki na Uni-
wersytet Harvarda, by tam rozpocząć edukację. Dlaczego więc wrócił?
Do zakończenia studiów zostało mu niespełna pół roku.
Moje rozmyślenia przerwał odgłos nadjeżdżającego tramwaju. Usia-
dłam przy oknie i spojrzałam na błękitne niebo. Zobaczyłam kilka
ciemnych chmur. Zmarszczyłam brwi, gdyż nie lubiłam deszczu.
W bibliotece nie było prawie nikogo. Dostrzegłam tylko kilku gorli-
wych studentów pogrążonych w lekturach. Pewnie była to zasługa tak
długo wyczekiwanego słońca. Większość studentów spędzała czas na
dworze, ciesząc się pogodą. Uśmiechnęłam się i spokojnie usiadłam
przy stoliku. Myśl, że nikt nie będzie mi przeszkadzał ani rozpraszał,
naprawdę sprawiła mi przyjemność. Otworzyłam pierwszą książkę
związaną z doktrynami prawa i w pełni skupiłam się na treści.
W miarę upływu czasu stos książek na blacie stolika utworzył wieżę.
Przeglądałam każdą i zapisywałam potrzebne informacje w laptopie,
który przyniosłam ze sobą. Nauka była jedyną rzeczą, która ostatnio
pochłaniała mnie bez reszty. Na wszystkie pytania i wątpliwości jakie
miałam, odpowiedzi szukałam właśnie w tym miejscu. Doskonale zda-
wałam sobie również sprawę ze zbliżającej się wielkimi krokami sesji,
co tylko bardziej mnie mobilizowało.
Nawet nie zauważyłam kiedy na dworze zrobiło się ciemno. Za-
mknęłam ostatnią książkę, którą właśnie skończyłam przeglądać
i uniosłam do góry ręce. Przeciągnęłam się i ziewnęłam. Spojrzałam
na telefon. Dochodziła ósma. Przejrzałam szybko wiadomości. Nadaw-
cą większości z nich była Patrycja. Szybko wystukałam na klawiaturze
krótkie przeprosiny, tłumacząc się pewną pilną sprawą, którą miałam
do załatwienia. Kiedy skończyłam pisać usprawiedliwienie, wysłałam
je jednym kliknięciem. Wiedziałam, że to wystarczy. Patrycja nie na-
leżała do osób, które długo chowają urazę.
Zebrałam wszystkie książki leżące na stole i ruszyłam w stronę
drewnianych regałów. Powoli i skrupulatnie starałam się odłożyć każ-
dą na miejsce. Prawie skończyłam, gdy dostrzegłam studenta, który
siedział po przeciwnej stronie czytelni. Zdziwiona jego obecnością
odłożyłam ostatnią książkę. Nie zauważyłam kiedy pojawił się w bi-
bliotece. Większość odwiedzających już dawno opuściła budynek. Nie
mogłam dostrzec jego twarzy, gdyż siedział odwrócony do mnie tyłem.
Nie ruszał się. Był jak posąg. Wpatrywał się w krajobraz na zewnątrz.
Wątpiłam jednak w to, czy mógł coś w ogóle dostrzec, gdyż na dworze
zapadła już ciemność, a latarnie uliczne nie dawały zbyt wiele światła.
Nie dostrzegłam przed nim ani jednej książki. Nagle usłyszałam hałas
i zobaczyłam drogie pióro, które właśnie toczyło się po blacie stolika,
przy którym siedział. Mężczyzna w ostatniej chwili zatrzymał je przed
upadkiem na ziemię. I wtedy dostrzegłam swoje niewyraźne odbicie
w oknie. I mogłabym przysiąc, że...
Byłam obserwowana.
Szybko, pełna niepokoju, odwróciłam wzrok. Pokręciłam głową,
próbując pozbyć się własnych urojeń. Odzyskałam zdrowy rozsądek
i spokojnie wróciłam do stolika. Zabrałam rzeczy i ruszyłam do wyj-
ścia. Pożegnałam bibliotekarkę skinieniem głowy i wyszłam na ze-
wnątrz. Zrobiło mi się zimno, a gdy miałam właśnie zejść ze schodów
usłyszałam potężny grzmot. Lunęło jak z cebra.
− Chyba sobie żartujecie – powiedziałam, kryjąc się przed deszczem.
Sięgnęłam do torby i wyjęłam telefon. Do odjazdu autobusu miałam
dziesięć minut. Westchnęłam głęboko i zrezygnowana wpatrywałam
się w pionowe strumienie, spadające z nieba. Mój nastrój uległ znacz-
nemu pogorszeniu.
Nagle usłyszałam skrzypienie drzwi i czyjeś kroki. Drgnęłam i in-
stynktownie się wyprostowałam, a wszystkie moje mięśnie napięły się
jak struna. Uniosłam głowę i odwróciłam się.
Nasze oczy się spotkały. Otworzyłam ze zdumienia usta, bowiem
rozpoznałam w nieznajomym przystojnego mężczyznę z parku. Mój
niepokój znikł zupełnie jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Roz-
luźniłam się. Musiałam wyglądać naprawdę głupio. Minęło kilka se-
kund, zanim zdałam sobie sprawę, że wpatrywanie się tak obscenicznie
w nieznajomego nie było szczytem kurtuazji, ale nic nie mogłam na to
poradzić. Z bliska był nawet bardziej pociągający. Wyglądał jak model
żywcem wyjęty z pokazu Armaniego, a przynajmniej jego ciuchy na
pewno stamtąd pochodziły. Miał co najmniej sto osiemdziesiąt centy-
metrów wzrostu, a jego stalowe spojrzenie...
Facet nie wykazał żadnego zainteresowania moją osobą i po pro-
stu rozłożył parasol. Odwrócił wzrok i ruszył przed siebie. Jak gdyby
nigdy nic. I wtedy bańka pękła, a moje różowe okulary rozsypały się
w drobny mak.
− Proszę zaczekać! – Odwróciłam się niechętnie, słysząc kobiecy głos.
Bibliotekarka podeszła do mnie i podała mi dokument. – Zapomniała
pani legitymacji studenckiej – powiedziała, uśmiechając się życzliwie.
– Wy studenci UJ-otu zawsze czegoś zapominacie.
Podziękowałam jej i schowałam zgubę do torby. Zrezygnowana
spojrzałam przed siebie, gotowa biec, byle tylko zdążyć na autobus.
Nagle zawahałam się, widząc, że przystojny student stoi na ulicy i pa-
trzy prosto na mnie. Myślałam, że już dawno sobie poszedł, ale najwy-
raźniej się pomyliłam. Przez chwilę wyglądał jakby nad czymś inten-
sywnie rozmyślał. W końcu zdecydowanym krokiem podszedł bliżej
i zatrzymał się dokładnie przede mną, unosząc parasolkę.
− Studiujesz na Uniwersytecie Jagiellońskim? – zapytał. Skinęłam
głową, a na jego twarzy niespodziewanie rozkwitł przyjazny uśmiech.
I w tym momencie zrozumiałam dlaczego brunetka z parku była tak
oczarowana. Przez chwilę myślałam, że to słońce znów pokazało się na
niebie, przeganiając chmury.

Rozdział 2

Wciąż padało, ale nie tak bardzo jak wcześniej. Najgorsze minęło.
Szłam ramię w ramię z przystojnym nieznajomym. Byłam nieco skrę-
powana, ale również wdzięczna za okazaną pomoc.
− Jestem Anna Maj – przedstawiłam się.
− Adam.
− Bardzo ci dziękuję. Gdyby nie ty, przemokłabym do suchej nitki.
Chłopak spojrzał na mnie i znów się uśmiechnął. Nie odezwał się
jednak ani słowem. Poczułam się nieswojo. Nieznośną ciszę zagłuszały
tylko bębniące w parasol duże krople deszczu i przejeżdżające samo-
chody.
− Jaki kierunek? – zapytał nagle, wpatrzony we mnie z uwagą.
− Administracja.
− Prawo – powiedział beznamiętnie i odpuścił.
Krótka, uprzejma wymiana zdań właśnie została odhaczona i za-
liczona. Znów pogrążyłam się w ciszy i własnych myślach. Nie przy-
pominałam sobie, bym kiedykolwiek widziała go na uczelni, a takiej
twarzy na pewno bym nie zapomniała. Dużo się uśmiechał i wyglą-
dał na miłego, ale jednocześnie był pełen rezerwy. Podniosłam wzrok
i dyskretnie przyjrzałam się jego profilowi. Miał długie i gęste rzęsy,
zupełnie jak moja porcelanowa lalka w mieszkaniu. Były naprawdę
wspaniałą ozdobą dla jego szarych, błyszczących oczu. Zauważył, że
się mu przyglądam i spojrzał prosto na mnie.
Jego spojrzenie znów przeszyło mnie milionem igieł, zupełnie jak
wtedy w parku.
Tym razem jednak wydało się ono intensywniejsze. Dostałam gę-
siej skórki.
Usłyszałam głośne dudnienie, które nasilało się z każdą chwilą.
Melodia była niezwykle rytmiczna i hipnotyzująca. Niestety na ulicy,
oprócz uciekających przed deszczem przechodniów, nie dostrzegłam
żadnego muzyka grającego na bębnach. Mimo to słyszałam coraz wy-
raźniej kolejne takty jedynej w swoim rodzaju kompozycji. Dopiero
po chwili zlokalizowałam tego utalentowanego kompozytora, a było
nim moje własne serce. To ono z niebywałą mocą tłukło się o żebra,
tworząc tę piękną melodię.
Tylko dla kogo powstała ta serenada?
Odwróciłam wzrok, nie na żarty przerażona tym odkryciem. W tej
chwili była to jedyna forma ucieczki, którą mogłam zastosować. Wciąż
czułam jak serce szybko bije mi w piersi. Mimo to starałam się zacho-
wać pozory. Nie chciałam, by mężczyzna zauważył jak łatwo zniszczył
moje wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa. Gdy dostrzegłam przysta-
nek autobusowy poczułam ulgę. Zatrzymałam się.
− Dziękuję ci bardzo... − zamilkłam, nie mogąc przypomnieć so-
bie jego imienia. Byłam zbyt poruszona osobliwą reakcją, której wła-
śnie doświadczyłam.
− Adam – przyszedł mi z pomocą. – Adam Wetulani.
Zmusiłam się do uśmiechu i podałam mu rękę na pożegnanie i pra-
wie natychmiast tego pożałowałam. Jeden dotyk sprawił, że poczułam
się jak rażona piorunem. Dostrzegłam jak jego źrenice lekko się roz-
szerzają. Nie wiedzieć czemu zabrakło mi tchu.
− Następnym razem powinnaś bardziej uważać – powiedział cicho.
− Słucham? – zapytałam nieco zdezorientowana.
− Parasol... powinnaś nosić jeden zawsze przy sobie – odpowiedział
i włożył jedną dłoń do kieszeni płaszcza. Zbliżył się i zmierzył mnie
wzrokiem. – Do zobaczenia.
Uśmiechnął się tajemniczo i odszedł. Miałam tylko nadzieję, że nie
zauważył do jakiego stanu mnie doprowadził.
Nie czekałam długo na autobus. Skasowałam bilet i usiadłam na
samym końcu. Moje dłonie były zimne. Miałam dość wrażeń jak na
jeden dzień. Spojrzałam przez okno, obserwowałam wysokie uliczne
lampy, które mijaliśmy w pośpiechu i nagle doznałam olśnienia.
− Adam Wetulani – powtórzyłam. – Darcy...
Dotarłam do domu w ciągu pół godziny. Zastałam Lenę na kanapie.
Oglądała telewizję i pożerała chipsy.
− Znów nie zamknęłaś drzwi – powiedziałam, zdejmując kurtkę
i buty.
− Byłam w sklepie – odpowiedziała i rzuciła w moją stronę puszkę
piwa. – Trzymaj.
Podeszłam bliżej i grzecznie odstawiłam browar na stolik. Następ-
nie opadłam na kanapę obok niej.
− Mam dość – powiedziałam, wpatrując się w sufit.
− I dlatego powinnaś wyjść i się zabawić – Lena podsunęła mi
paczkę chipsów. – Powiedz mi, kiedy ostatnio byłaś na mieście, albo
w jakimś klubie? Kiedy w ogóle uprawiałaś seks? – Nie mogłam sobie
przypomnieć, więc milczałam. – No właśnie – dodała.
Przez chwilę skupiłam się na serialu, który emitowano w telewizji
i nagle moje myśli powędrowały w stronę przystojnego studenta pra-
wa.
− Może faktycznie najwyższy czas na zmianę... – Mruknęłam pod
nosem i przygryzłam dolną wargę. Moja wyobraźnia zaczęła mi pod-
suwać niepokojące obrazy.
Lena zupełnie jak na zawołanie zerwała się z kanapy.
− To gdzie ruszamy? Niedaleko otworzyli nowy klub. Znam tam
ochroniarza, więc z wejściem nie powinno być problemów. Zabawimy
się, jak jeszcze nigdy. Oj będzie się działo! Tylko pomyśl o minie tej
starej baby z dołu, gdy zobaczy nas całkowicie pozbawione skromno-
ści. Oj tak! – Zatarła złowieszczo dłonie. – Dopilnuję, że już więcej
nie będzie podglądać. Pozbędę się tego osiedlowego monitoringu raz
na zawsze.
Słowa Leny podziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. Odchrząk-
nęłam i skupiłam się na niej.
− Wiesz, że nie lubię tłumów i głośnej muzyki, a po za tym jestem
zmęczona, a sąsiadkę zostaw w spokoju. Myślę, że przez jakiś czas nie
będzie nas nagabywać.
− Teraz ma pewnie inne problemy – dodałam w myślach.
Nie musiałam na nią patrzeć, by wiedzieć, że właśnie przewróci-
ła oczami.
− No i jest. Znów mówisz jak sześćdziesięcioletnia staruszka. Dziew-
czyno ogarnij się. Nie można żyć tylko pracą i uczelnią. Jak tak dalej
pójdzie wylądujesz w wariatkowie.
Otworzyłam usta, by ją zapewnić, że to mi nie grozi, ale przerwało
mi pukanie do drzwi.
− Zapraszałaś kogoś? – zapytałam, widząc, że Lena biegnie do drzwi
jak na skrzydłach.
− Michał miał wpaść na chwilkę – odpowiedziała i jednym spraw-
nym ruchem otworzyła drzwi.
Do mieszkania wszedł wysoki, wytatuowany motocyklista, którego
mi kiedyś przedstawiła. Lena rzuciła mu się na szyję i pocałowała na-
miętnie.
Zmarszczyłam brwi. Miałam dość widoku zakochanej parki, więc
wstałam, zabrałam ze sobą paczkę chipsów i poszłam do pokoju. Sło-
wa powitania z mojej strony uznałam za zbędne.
Niezbyt przepadałam za nowym facetem przyjaciółki. Chodzili ze
sobą zaledwie od dwóch miesięcy, a on już pokazał mi się od najgor-
szej strony.
Michał był zapalonym motocyklistą i palaczem. Uwielbiał niebez-
pieczeństwo i L&M. Jednym słowem był to typowy „bad boy”. Lena za-
wsze miała słabość do takich jak on. Nie wróżyłam im jednak wspól-
nej przyszłości. Moja przyjaciółka zmieniała facetów jak rękawiczki.
Była bardzo kochliwa, ale jednocześnie niestała w uczuciach. Swoje
przemyślenia zachowałam jednak dla siebie. Nie chciałam sprzeczać
się z zakochaną małolatą, którą stawała się Lena za każdym razem, gdy
się z nim spotykała.
Zanim zniknęłam w pokoju, dostrzegłam jak Michał puszcza do
mnie oczko i chwyta bezceremonialnie swoją dziewczynę za zgrabny
tyłek. Zrobił to umyślnie. Wiedział, że mnie tym zirytuje. Posłałam mu
jedno zimne spojrzenie i zamknęłam za sobą drzwi. Opadłam na łóżko.
− Ciesz się póki możesz – warknęłam.
Wpatrywałam się w sufit. Po chwili chwyciłam telefon i założyłam
słuchawki. Wybrałam Cztery pory roku Vivaldiego, zamknęłam oczy
i wsłuchiwałam się w kojącą muzykę. Rozpoczęła się właśnie trzecia
część – Jesień, gdy poczułam pragnienie. Skierowałam się do kuch-
ni. Na szczęście Michał i Lena zamknęli się w pokoju. Nalałam so-
bie do szklanki soku jabłkowego i miałam wracać, gdy zauważyłam
na kanapie jego kurtkę. Długo się jej przyglądałam, zanim podjęłam
decyzję. Podeszłam bliżej. Ostatni raz spojrzałam w stronę drzwi do
pokoju Leny, ale nie zanosiło się na szybki powrót Michała. Nie wa-
hałam się i podniosłam kurtkę. Pierwsze co do mnie dotarło, to silny
zapach papierosów. Skrzywiłam się i szybko przeszukałam kieszenie.
Nie znalazłam jednak nic, oprócz paczki gum do żucia i zapalniczki.
Już miałam się poddać, gdy dostrzegłam coś w ukrytej wewnętrznej
kieszeni. Ostrożnie wyjęłam niewielki, plastikowy woreczek z bia-
łym proszkiem......
− Diler, czy narkoman?
Po chwili spokojnie odłożyłam na miejsce kurtkę i zabrałam ze sto-
lika szklankę z sokiem. Upiłam łyk i, jak gdyby nigdy nic, odwróciłam
się i wróciłam do pokoju. Położyłam się na łóżku i zamknęłam oczy.
Ogarnęło mnie uczucie satysfakcji i dziwna przyjemność rozlała się
po całym moim ciele. Nie miało to jednak nic wspólnego z substancją,
którą znalazłam.
Obudziłam się zlana potem. Oddychałam głęboko, próbowałam się
uspokoić. Koszmary nocne nie były dla mnie nowością, ale jeden sen
powtarzał się nazbyt często. Był najbardziej przerażający. Wykorzysty-
wał bowiem mój największy strach.
Wodę.
W tym śnie za każdym razem ból był nie do zniesienia, a rozpaczli-
wa walka o każdy oddech zbyt wyczerpująca. I kiedy myślałam, że to
już koniec, otwierałam oczy. Zawsze w tym samym momencie. W cza-
sie, gdy woda wdzierała się do moich płuc. Tej nocy również tonęłam
w odmętach mojego koszmarnego snu.
Zacisnęłam dłonie na kołdrze i pochyliłam głowę.
− Już dobrze – przemówiłam do siebie, próbując zapanować nad
nieregularnym oddechem. – To tylko sen.
Minęła minuta, potem dwie. Wsłuchiwałam się w tykający zegar.
Powoli moje ciało się rozluźniało. Oddech wrócił do normy, a zimny
pot przestał rosić moją skórę. Wciąż jednak drżały mi dłonie. Sięgnę-
łam po leżący na szafce telefon. Dochodziła trzecia w nocy. Opuściłam
łóżko i podeszłam do szafy. Wyjęłam ciepłą bluzę i nałożyłam ją na
siebie. Spięłam lepiące się do karku włosy i sięgnęłam po stojące w ką-
cie kartonowe pudło.
Nigdy nie zasypiałam ponownie, gdy śniły mi się koszmary. Zbyt
bardzo się bałam, że demony nocy znów powrócą. Znalazłam jednak
zajęcie, które pozwoliło mi ukoić nerwy i wytrwać do rana. Podeszłam
do biurka, zapaliłam lampkę i otworzyłam pudło. Spojrzałam na stos
różnokolorowych idealnie przyciętych kartek. Usiadłam i wyjęłam
czarny flamaster.
− Dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem – szepnęłam bez zastanawia-
nia i napisałam liczbę na niebieskim papierze.
Tak. W wieku dwudziestu czterech lat we śnie utonęłam dziewięćset
dziewięćdziesiąt siedem razy. Nie było mowy o pomyłce. W końcu
każdy kolejny raz dokładnie notowałam w pamięci.
Składanie żurawia opanowałam do perfekcji. Moje ruchy były w peł-
ni przemyślane i wyuczone. Każda kolejna papierowa figura wyglą-
dała równie perfekcyjnie co poprzednia. I co najważniejsze origami
wymagało skupienia i ciszy. Dzięki tej sztuce z kraju kwitnącej wiśni,
potrafiłam oczyścić umysł z negatywnych emocji i wspomnień.
Na dworze zaczęło już świtać. Sięgnęłam do pudła po kolejną kart-
kę, ale okazało się, że jest już puste. Spojrzałam na biurko. Pełne było
różnokolorowych żurawi. Nie mieściły się na niewielkiej powierzchni.
Większość z nich spoczywała wokół mnie na podłodze.
Westchnęłam, oparłam się o krzesło i zamknęłam na chwilę oczy.
Kiedy ponownie uniosłam powieki, jasne promienie słońca zaczęły
wdzierać się do mojego pokoju. Szybko przeszukałam wzrokiem biur-
ko i podniosłam niebieskiego żurawia, który miał na skrzydle wypisany
numer. Wstałam i podeszłam do szafy. Zobaczyłam zwyczajny, całkiem
spory plastikowy worek. Rozwiązałam go i wrzuciłam papierową figurę
do środka. Wylądował pośród innych podobnych sobie.
Zamknęłam szafę i spokojnie zajęłam się sprzątaniem. Rezultat
mojej nocnej pracy wrzuciłam do reklamówek i wyniosłam na dwór
do kontenera na śmieci. Wróciłam i ostrożnie zamknęłam drzwi, by
nie obudzić Leny. Zatrzymałam się, gdy dostrzegłam kurtkę Michała.
Zmarszczyłam brwi. Został na noc. Nic jednak na to nie mogłam po-
radzić. W końcu Lena również tu mieszkała i miała prawo zapraszać
znajomych. Chwyciłam butelkę wody mineralnej i opuściłam kuch-
nię..........
Stanęłam w miejscu, gdy usłyszałam skrzypienie otwieranych drzwi.
Mój wzrok zatrzymał się na nagim, umięśnionym torsie Michała. Chło-
pak ziewnął i przeczesał czarne jak smoła włosy. Gdy mnie dostrzegł
wyprostował się i skrzyżował ręce na klatce piersiowej.
− No proszę... – uśmiechnął się złośliwie – zakonnica jak zwykle
na posterunku.
Zignorowałam jego docinki, chwyciłam leżącą na kanapie kurtkę
i rzuciłam prosto w jego stronę. Złapał ją w ostatniej chwili.
− Najwyższy czas byś wrócił do domu.
− Wyrzucasz mnie? – zapytał i podszedł bliżej. – Ktoś tu chyba wstał
lewą nogą. I co to za cienie pod oczami? Czyżby jęki Leny wczoraj nie
pozwoliły ci spać? Trzeba było przyjść i dołączyć. Nie miałbym nic
przeciwko trójkątowi...
Zmierzył mnie wzrokiem wyrażającym pewność siebie, a na jego
twarzy zawitał uśmieszek. Poczułam obrzydzenie. Nie dałam jednak
tego po sobie poznać. Wciąż zachowywałam kamienną twarz.
− Posłuchaj... − zaczęłam spokojnie, ale przerwałam, bo w pomiesz-
czeniu znalazła się zaspana Lena.
− Co robicie tak wcześnie? – zapytała, ziewając i jednocześnie tu-
ląc poduszkę.
− Tylko rozmawiamy – odezwałam się, upiłam łyk wody i wtedy do
głowy przyszła mi pewna myśl.
– Już wychodzisz? – Lena zwróciła się do Michała.
Chłopak założył kurtkę i włożył ręce do kieszeni, a następnie spoj-
rzał na mnie.
− Właśnie się zastanawiam... Kotku najchętniej nie odstępowałbym
cię na krok.
Przyjaciółka zarumieniła się, podniosła poduszkę i zakryła nią twarz.
− Ale nie wiem, czy zakonnica... – odchrząknął, specjalnie się myląc
– Ania będzie miała coś przeciwko temu.
− Anka? Oczywiście, że nie, prawda? – Lena przeniosła wzrok na
mnie i rzuciła mi jedno dosadne spojrzenie. Komunikat był nad wy-
raz zrozumiały.
− Oczywiście – odpowiedziałam bezbarwnym głosem. – A teraz jeśli
mogę... wracam do siebie.
Wykonałam jeden krok i potknęłam się. Michał wciąż stał przede
mną. Widząc co się dzieje, odruchowo wyciągnął ręce, a ja tylko na
to czekałam. Z całej siły ścisnęłam butelkę wody. Strumień wystrzelił
i uderzył prosto w cel. Upadłam na ziemię, bezpiecznie asekurując
się dłońmi.
− Cholera jasna! – usłyszałam rozwścieczony głos Michała. Pochyli-
łam głowę jeszcze bardziej, gdyż nie byłam w stanie ukryć rozbawienia.
Przybranie zatroskanej twarzy zajęło mi kilka dobrych sekund.
− Anka, wszystko w porządku? – Przyjaciółka pomogła mi wstać.
Zrobiłam skruszoną minę.
− Tak dziękuję. Nie wiem co się stało. Straszna ze mnie niezdara. –
Podniosłam głowę i popatrzyłam w stronę Michała, który zdjął kurtkę
i z niezwykłą żarliwością próbował pozbyć się z niej wody. Obserwo-
wałam jak wkłada dłonie do kieszeni. Nie był w stanie ukryć paniki.
Nagle spojrzał na mnie pełnym podejrzliwości wzrokiem.
− Zrobiłaś to specjalnie, suko! – krzyknął, nie mogąc już utrzymać
nerwów na wodzy.
− Michał! – Lena zasłoniła mnie swoim ciałem. – Przestań! Czy ty
w ogóle się słyszysz?! To był wypadek!
− Wypadek?! – Chłopak wyciągnął w moją stronę kurtkę. – Ona
zrobiła to specjalnie! Poczekaj jeszcze...
− Wyjdź!
Spojrzałam na Lenę, która zacisnęła dłonie w pięści. Była napraw-
dę zła.
− Kochanie... − Michał próbował się zbliżyć, przemawiał już nie-
co łagodniej.
− Nie słyszałeś co powiedziałam? Wyjdź stąd.
W mieszkaniu zapadła niezręczna cisza.
Chłopak spojrzał na nią, by potem przenieść swoją uwagę na mnie.
Dostrzegłam jak mięśnie jego szczęki niebezpiecznie poruszają się pod
skórą. Wściekły minął nas i wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami.
Wbiłam wzrok w plecy Leny. Podeszłam bliżej i położyłam jej dłoń
na ramieniu.
− Wszystko w porządku? – zapytałam zatroskanym głosem.
Przyjaciółka odwróciła się i mocno mnie przytuliła. Odwzajemni-
łam uścisk, wdychając jej delikatny, słodki zapach.
− Przepraszam... Nie wiem co w niego wstąpiło.
− Nie musisz się tłumaczyć. – Spojrzałam jej w oczy. – Po prostu nie
wszyscy potrafią panować nad emocjami.
Lena westchnęła głęboko.
− Wiem, ale... – Odwróciła się i podeszła do kanapy i oparła się
o nią. – To była tylko woda, a ta kurtka nawet nie była nowa. Dlaczego
zareagował w taki sposób?
Spojrzałam w stronę drzwi.
− Kto wie... – odpowiedziałam i schyliłam się, by podnieść plastiko-
wą butelkę. – Posprzątam tu, a ty idź spać. Jest jeszcze wcześnie, a masz
dzisiaj pracę.
Lena skinęła głową i zabrała ze sobą poduszkę. Zatrzymała się
przy drzwiach.
− Naprawdę przepraszam. Nie bierz sobie tego do serca. Michał na
pewno nie chciał cię obrazić. Po prostu był zdenerwowany i...
− Nie martw się. Rozumiem – odpowiedziałam, uśmiechając się.
− Dziękuję. – Przyjaciółka ułożyła dłonie w kształt serca, a później
zaszyła się w swoim pokoju.
Bez zbędnego ociągania przyniosłam mop i zajęłam się wycieraniem
podłogi. Wykonałam piruet i zatrzymałam się przed sofą.
− Ma za swoje – powiedziałam i opadłam na kanapę.
− Spotkałaś go?! – krzyknęła z niedowierzaniem Patrycja. Tym sa-
mym zwróciła na nas niepotrzebnie uwagę. Skinęłam głową i nabi-
łam sobie na plastikowy widelec pomidorka koktajlowego. – No i co?
O czym rozmawialiście?
Przełknęłam kolejny kęs sałatki, sięgnęłam po wodę i po raz kolejny
wystawiłam na próbę cierpliwość koleżanki.
− Wydaje się miły – odpowiedziałam krótko.
− Miły? Tylko tyle masz do powiedzenia? Anka, spędziłaś dziesięć
minut z facetem marzeń i jedyne co o nim mówisz to to, że jest miły? –
Wzruszyłam ramionami i wrzuciłam puste opakowanie po moim dru-
gim śniadaniu do kosza. – Jesteś naprawdę niemożliwa – prychnęła,
idąc za mną do sali wykładowej. – Na twoim miejscu poprosiłabym
przynajmniej o numer telefonu, albo... – Nie dokończyła, bo nagle się
zatrzymałam i wpadła prosto na mnie.
Nie słuchałam jej wyrzutów. Patrzyłam właśnie na zmierzającego
w moją stronę Adama. Spodziewałam się, że się spotkamy, ale nie tak
szybko. Za nim równym krokiem podążał wianuszek ślicznych dziew-
czyn. Wszystkie starały się przyciągnąć jego uwagę i zamienić z nim
słowo. Przyjrzałam mu się uważnie. Zachowywał się niezwykle uprzej-
mie. Normalny facet już dawno miałby dość tego ciągłego zawracania
głowy, ale on znosił to z godnym podziwu spokojem. Patrzyłam jak
żegna się z grupą. Oblizałam usta.
− O mój Boże – Do moich uszu doszedł pełen zachwytu głos Patrycji.
– Istny z niego anioł.
Westchnęłam głęboko zirytowana i chwyciłam ją za ramię i pocią-
gnęłam w głąb korytarza.
− Wykłady, pamiętasz?
Obejrzałam się tylko raz. Ten jeden raz wystarczył, by coś mnie
tknęło. Dostrzegłam bowiem na twarzy Adam ten sam uśmiech, któ-
rym uraczył mnie wczorajszego wieczoru. Perfekcyjny, idealny, ale tym
razem skierowany do kogoś innego. Poczułam nieprzyjemne ukłucie
w okolicy serca i – co dziwniejsze – nostalgię.
Ciągła paplanina Patrycji nie pozwalała mi w pełni skupić się na
tym, co ma do przekazania profesor Orzechowski. Jednak w żaden
sposób nie mogłam jej uspokoić. Na nic były moje groźby i prośby.
Dziewczyna wciąż opowiadała o swoim księciu.
− Parę dni temu byłam w bibliotece i widziałam jak pomagał w nauce
grupie studentów. Był przy tym taki wyrozumiały i...
− Ty? W bibliotece? – przerwałam jej, autentycznie zdziwiona.
Patrycja zrobiła naburmuszoną minę.
− Tak. Czy to aż tak dziwne?
Wyprostowałam się, gdy zobaczyłam jej ostre spojrzenie i poważny
wyraz twarzy. Uśmiechnęłam się przepraszająco.
− Nie. Po prostu, kiedy ostatni raz zaproponowałam ci naukę w bi-
bliotece, gdzie nikt ci nie będzie przeszkadzał, dałaś mi jasno do zro-
zumienia, że masz lepsze rzeczy do roboty.
Dostrzegłam na jej twarzy rumieńce.
− No dobra. Zawędrowałam tam za nim. Zadowolona?
Zapisałam kilka słów w zeszycie i znów spojrzałam na dziewczynę.
Obraziła się. Założyła ręce na piersiach i patrzyła przed siebie. Wątpi-
łam w to, czy słyszy w ogóle słowa profesora, ale przynajmniej zamilkła.
Odetchnęłam z ulgą i znów skupiłam się na notatkach. Miałam zamiar
ją później uspokoić. Ciastko z czekoladą zawsze działało.
Wystrzeliłam z sali jak strzała. W supermarkecie zaczynała się dziś
wielka obniżka cen. Chciałam jak najszybciej się tam znaleźć, więc
biegłam ile sił w nogach, byle tylko dotrzeć na czas. Nasz budżet domo-
wy ostatnio bardzo ucierpiał. Lena postanowiła wydać nasze wspólne
pieniądze na lampę do utwardzania paznokci. Stwierdziła, że teraz ma-
nicure będzie robić sobie sama w domu i tym samym zaoszczędzi na
kosmetyczce. Byłam sceptycznie nastawiona do jej pomysłu, ale moje
argumenty przeciw spłynęły po niej jak woda po kaczce. W końcu bez
mojego pozwolenia zabrała ze wspólnej kasy czterysta złotych i zro-
biła naprawdę duże zakupy. Lampa była tylko szczytem góry lodowej,
która zbudowana była z kilku hybrydowych lakierów, różnych płynów,
pędzelków, ozdób i Bóg wie jeszcze czego.
Zmierzałam ku schodom. Pokonałam je niebywale sprawnie. Wy-
jęłam jeszcze telefon, by dać znać Lenie, która najpewniej zapomniała
o zakupach. Nagle przez moje roztargnienie z całym impetem uderzy-
łam w chłopaka, który niósł przed sobą całkiem pokaźnej wielkości
plik różnych kartek. Wkrótce potem spadł na nas papierowy deszcz.
− Przepraszam – powiedziałam, ignorując tępy ból w lewej dłoni.
Student jęknął, gdy spróbował się podnieść. Jego nadgarstek nie
wyglądał najlepiej.
− Wszystko z wami w porządku? – Odwróciłam się, słysząc znajo-
my głęboki głos i spojrzałam prosto w oczy zmartwionemu Adamowi,
który był świadkiem całej sytuacji.
− Ze mną tak, ale... − Przyjrzałam się młodemu chłopakowi.
− Pomogę ci – Wetulani wyciągnął w moją stronę dłoń. Przyjęłam ją
z wdzięcznością. Pomógł mi wstać, a następnie odłożył teczkę i przy-
klęknął na jedno kolano.
− Nie wygląda to dobrze. Powinieneś pokazać to lekarzowi – powiedział do poszkodowanego chłopaka.
Spojrzałam naprawdę przejęta na pierwszoroczniaka i poczułam
się podle.
− To moja wina. Naprawdę jeszcze raz przepraszam.
− Nie – zaprzeczył łagodnie. – Ja też powinienem uważać.
Adam wstał i wykonał jeden szybki telefon. Następnie zwrócił się
do chłopaka:
− Taksówka będzie tu za dziesięć minut. Zawiezie cię prosto do szpi-
tala.
− Nie trzeba, pewnie to tylko nie groźna kontuzja. Po za tym mam
jeszcze zajęcia i...
− Tym nie musisz się martwić – Uspokoił go. – To prace, które miałeś
dostarczyć do profesor Lebiedzkiej, prawda?
− Skąd...
− Właśnie od niej wracam. Miałem pewną sprawę do załatwienia
i przez przypadek usłyszałem jej rozmowę ze studentką. Wspominała
o pracach zaliczeniowych. – Podniósł jedną z kartek. – Prawdopodob-
nie o to jej chodziło.
− Ale... – Chłopak próbował jeszcze zaprotestować, ale tym razem
to ja się wtrąciłam:
− Nie martw się. Zaniosę prace pani profesor w twoim imieniu.
Wszystko wytłumaczę, nie powinna mieć pretensji.
Przez chwilę się zastanawiał, ale ból w nadgarstku był wystarczają-
co przekonujący.
Patrzyłam jak Adam pomaga mu wstać i powoli odprowadza go
do taksówki.
Ja natomiast zajęłam się porządkowaniem morza papierów, które
stworzyłam przez własną nieuwagę. Na szczęście odrętwienie ręki
minęło równie szybko jak się pojawiło. Byłam w połowie, gdy Adam
wrócił. Przykucnął obok mnie i pomógł mi zebrać resztę.
− Dziękuję – powiedziałam. – Nie myślałam, że spotkamy się po-
nownie w takich okolicznościach – wypaliłam, nieco rozproszona
jego obecnością.
Chłopak uśmiechnął się i wstał. Myślałam, że zwróci mi resztę prac,
ale on w milczeniu ruszył w stronę schodów.
Poszłam w ślad za nim.
− Nie musisz się kłopotać. Mogę zanieść je sama.
− Jest ich całkiem sporo – odezwał się, gdy znaleźliśmy się na szczy-
cie schodów. – Czułbym się podle, gdybyś musiała taszczyć ten cały
ciężar sama na górę. Co jeśli tym razem ktoś wpadłby na ciebie?
Faktycznie. O tym nie pomyślałam. Byłam niższa od pierwszorocz-
niaka, a przecież on ledwie widział drogę przed sobą, niosąc tę stertę
papierów. Więcej nie protestowałam i pozwoliłam sobie pomóc.
Spokojnie dostarczyliśmy pracę pani profesor i wytłumaczyliśmy
co się wydarzyło.
Kobieta wyraziła zaniepokojenie, które jednak szybko ustąpiło, gdy
Adam zapewnił ją, że ów student właśnie znajduje się w szpitalu. Po-
żegnaliśmy się i opuściliśmy salę, w którym niedługo miały się rozpo-
cząć zajęcia.
Wracaliśmy ramię w ramię w ciszy, którą pierwsza przerwałam ja.
− Dziękuję za pomoc – powiedziałam. – Nie wiem jak ci się od-
wdzięczę.
− Może kawa?
Odwróciłam głowę i spojrzałam mu prosto w oczy. Nie byłam pew-
na czy dobrze usłyszałam, ale moje wątpliwości zniknęły, gdy dostrze-
głam jego poważne spojrzenie.
− J-jasne – wyjąkałam. – Jeśli to wystarczy.
Adam uśmiechnął się promiennie i spojrzał na zegarek.
− Niestety dziś muszę odwiedzić kancelarię, ale może w piątek po po-
łudniu?
Skinęłam tylko głową. Po prostu zabrakło mi słów. Wymieniliśmy
się numerami telefonów i Adam ruszył w swoją stronę. Stałam w miej-
scu jeszcze dobre pięć minut. Dopóki nie przypomniałam sobie o wy-
przedaży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

  Ava Harrison - „Bezwzględny władca” Codzienność Viviany Marino, córki skorumpowanego polityka, bardzo przypomina życie mafijnej księżniczk...