Kochani to już dziś!! Premiera naszego kolejnego cudownego patronatu Kerry Anne King - "Powiedz mi to szeptem"!! A na zachętę mamy dla Was dwa pierwsze rozdziały tej powieści, które mamy nadzieję rozwieją Wasze wątpliwości, czy warto kupić tę książkę. :)
COLVILLE,
WASHINGTON
1982
Rozdział
pierwszy
Sypialnia
rodziców zawsze była poza moim zasięgiem.
Nie żeby mi ktoś
powiedział: ,,Nie wchodź do tego pokoju bez pozwolenia’’. Na
drzwiach nie ma znaku Wstęp
wzbroniony.
Lista zasad spisanych przez moją mamę i przyczepionych magnesem do
lodówki nie mówi: „Trzymaj się z dala od mojej sypialni”.
Zasada dotycząca
sypialni jest niepisana i nikt nie wspomina o niej na głos, jednak
wiem, że istnieje, tak samo jak wiem, że niebo jest niebieskie, a
trawa zielona. To jedna z tych rzeczy, które nie powinny wymagać
wyjaśnienia.
Marley zna zasadę
tak dobrze jak ja, ale ona nie dba o nią.
– To
Zabronione Królestwo – mówi, ściskając moją
dłoń. – Musimy być dzielne.
Dzisiaj udajemy, że
jesteśmy odkrywcami gotowymi zaryzykować spotkanie z kanibalami,
lwami, a nawet naszą matką, aby znaleźć ukryty skarb. Marley
mówi, że jesteśmy nieustraszonymi poszukiwaczami przygód, ale ja
jestem przerażona. Moje kolana śmiesznie się ruszają, a bicie
serca słyszę w uszach. Kiedy kątem oka dostrzegam swoje odbicie w
lustrze powieszonym nad długim, niskim kredensem, wyglądam jak małe
dziecko, a nie jak odważna, wojownicza księżniczka w przebraniu.
– Może
powinnyśmy podbić jakieś inne ziemie? – szepczę, ale
na Marley to nie działa.
– Zastanawiam
się, co tam jest. – Macha ręką w stronę olbrzymich
białych drzwi, które zajmują prawie całą jedną ścianę pokoju.
Biorę głęboki
wdech.
– Nie możemy
tam wejść.
– Oczywiście,
że możemy. Potrzebujemy po prostu magicznego słowa, które będzie
w stanie złamać zaklęcie plombujące. I nie myśl nawet o
Abrakadabra lub Bibidi-bobidi-bu.
– To niezbyt
dobry pomysł, Marley.
Patrzę przez ramię.
Drzwi do sypialni są zamknięte, ale nie stanowi to żadnej bariery
pomiędzy nami a rodzicielskim gniewem. Wstrzymuję oddech.
Nasłuchuję kroków. Słyszę szum elektrycznego grzejnika w holu,
wiatr poruszający drzewami za oknem, a także dźwięk telewizora,
wyciszony ze względu na odległość.
Nieustraszona Marley
kładzie rękę na drzwiach szafy. Nic się nie dzieje.
Nie ma żadnego
elektrycznego świstu. Żadnej błyskawicy. Żadnego trzęsienia
ziemi.
– Za tymi
drzwiami kryje się Jaskinia Tajemnic – informuje. – Skarb
czeka, przechowywany od dawna przez smoki. Musimy tylko powiedzieć
magiczne słowo, a będzie nasz.
Rośnie we mnie
ciekawość. Przez całe życie widziałam jedynie fragment tego
pokoju. Dodatkowo zazwyczaj przez półotwarte drzwi. Przypomina mi
on miejsce w kościele, gdzie stoi pastor, nieskazitelny i święty,
i niedostępny dla dzieci.
Ciemne drewniane
meble. Gigantyczne łóżko z idealnie gładką narzutą. Zasłony
zawsze zasunięte. Moje własne małe ja odbite w lustrze, to jedyna
rzecz nie na miejscu.
Co do tej szafy –
może zawierać wszystko.
– No dalej,
otwieraj – mówię, a cała moja ostrożność wyparowuje
z powodu nagłej potrzeby poznania prawdy. Cokolwiek kryje się za
tymi drzwiami, jest ważne i niezbędne dla mojego przetrwania.
Jestem tego pewna.
– Ty musisz
to zrobić – rzuca Marley, cofając się.
Właśnie to mnie w
niej wkurza. Ma najlepsze pomysły, ale gdy tylko udaje jej się
wpędzić mnie w kłopoty, zawsze każe mi podjąć niezbędne
działania. W ten sposób to ja ponoszę za to konsekwencje, a ona –
puf! – znika. Z pewnością znika po to, żeby uniknąć kary.
– Nie znam
magicznego słowa.
– Oczywiście,
że znasz – stwierdza.
I wtedy, w jednej
chwili, już wiem. Ruszam do przodu, a moje stopy zatapiają się w
dywanie. Z każdym krokiem małe kępki kremowych i szarych włókien
łaskoczą moje palce. Z uniesionymi w powietrzu obiema rękami, jak
na tym zdjęciu w mojej biblijnej książce o Mojżeszu torującym
drogę przez Morze Czerwone, ogłaszam:
– Przygoda!
Przygoda to jest to słowo.
Ponownie wydaje się,
że nic się nie dzieje, ale zaklęcie działa. Kiedy kładę rękę
na drzwiach szafy, otwierają się niemal bezgłośnie, odsłaniając
sekretne pomieszczenie, które wygląda bardziej jak sklep niż
tajemne królestwo pełne skarbów.
Rzędy ubrań
starannie wiszą na wieszakach, wszystkie ułożone według kolorów.
Z jednej strony są koszule i marynarki. Z drugiej sukienki oraz
bluzki. Na podłodze znajdują się buty. Pudełka są starannie
ułożone, wszystkie zaklejone taśmą. Więcej przedmiotów jest
ustawionych na półkach powyżej wieszaków na ubrania, zbyt wysoko,
by móc je dosięgnąć lub chociaż wyraźnie zobaczyć. Mimo to
rozpoznaję rakietę do badmintona. I stos prezentów zapakowanych w
świąteczny papier.
Ostry zapach
łaskocze mój nos.
Marley klęczy w
tylnym rogu garderoby, tuż przy części z sukienkami. Dostrzegam
przed nią walizkę.
To tylko stara,
brązowa walizka, ale sprawia, że moje wnętrzności wydają się
trząść jak galareta. Od razu odechciewa mi się bawić. Chcę
wrócić do bezpieczeństwa, jakie daje mi mój pokój, po czym
wczołgać się pod kołdrę. Ale jestem dzielnym odkrywcą, więc
zamykam drzwi, a następnie podchodzę na palcach, by dołączyć do
Marley.
– Otwórz – zachęca.
Trzęsą mi się
ręce. Chowam je za plecami, potrząsając głową.
– To zła
walizka. Powinnyśmy zostawić ją w spokoju.
Marley rzuca mi
miażdżące spojrzenie.
– Nie bądź
tchórzem.
Biorę więc głęboki
oddech, po czym klękam obok niej. Mimo trzęsących się rąk udaje
mi się nacisnąć przyciski na obu zatrzaskach.
Klik. Klik.
Otwieram walizkę.
Nic nie wyskakuje,
żeby mnie ugryźć. Na wierzchu znajduje się warstwa niebieskiej
bibuły, która marszczy się, gdy odkładam ją ostrożnie na bok.
Pod spodem znajduje
się biała sukienka. Jest wykonana ze lśniącej, gładkiej tkaniny
pokrytej koronką.
– Jedwab – stwierdza
Marley. Zna wszystkie słowa, mimo że jest tylko siedem minut
starsza ode mnie. – A może satyna.
Te słowa są owocem
naszego wspólnego czytania z mamą.
W szkole uczą nas
czytania, ale tylko prostych słów oraz nudnych historyjek o myszach
i kotach. Znamy już wszystkie litery i sposób ich dopasowania, aby
stworzyć słowa. Nie mówimy tego. Jeśli mama się o tym dowie,
najprawdopodobniej przestanie czytać nam na dobranoc albo powie nam,
żebyśmy same sobie czytały.
Pora snu to moja
ulubiona chwila spędzona z mamą. Nie jest wtedy zbyt zajęta, żeby
mnie przytulić. Nie ma dla mnie listy zadań do wykonania i nie
wypytuje mnie o nazwy krajów, które powinnam zapamiętać, nie
zmusza mnie do policzenia do stu albo recytowania wersetów
biblijnych.
Przytula mnie i
czyta mi opowiadania przy świetle nocnej lampki. Nigdy nie czyta
Marley, ale to właśnie ona pamięta wszystkie słowa, nawet te
najtrudniejsze.
Wczoraj wieczorem
mama przeczytała Kopciuszka,
tego z dużej, grubej książki z napisem Grimm na grzbiecie, a nie z
tej z ilustracjami, gdzie przybrane siostry mają spiczaste nosy, a
Kopciuszek wygląda tak lekko na swoich nogach, że mogłaby pofrunąć
w górę aż do nieba.
Mogę wskazać tylko
niektóre słowa z tej książki. Marley mówi, że grim1
oznacza „ponury” i na pewno na tych stronach jest dużo ponurych
słów.
Znajdują się tam
„jedwab” i „satyna”, ale także „szkaradny”. I
„osierocony”.
– Co by było,
gdybyśmy zostały osierocone? – zapytała mnie Marley,
kiedy mama przeczytała Jasia
i Małgosię.
– Oni nie
zostali osieroceni – zauważyłam. – Ich
ojciec wciąż żył.
– Może
lepiej byłoby im, gdyby byli osieroceni – stwierdziła – skoro
ojciec chciał ich zabić i w ogóle.
Wtedy jej słowa
sprawiły, że poczułam się tak, jak czuję się właśnie teraz –
przestraszona i roztrzęsiona. To nie wiedźma z piernikowej chatki
mnie przeraża; to myśl, że moi rodzice już mnie nie chcą. Kiedy
budzę się z koszmarów, krzycząc, a mama przychodzi, by mnie
uspokoić, to zawsze z powodu tego samego snu. Zawsze mnie pyta:
– Co ci się
śniło, mała? Powiedz mi.
I zawsze odpowiadam
jej:
– Nie
pamiętam.
I zawsze jest to
kłamstwo.
Ale teraz nie śnię.
Jestem z Marley i ukrywamy się w zakazanej szafie. Suknia nie
wygląda tak, jak na ilustracjach Kopciuszka.
Nie
uważam, żeby słowo „jedwab” pasowało do niej idealnie.
– Załóż
ją – mówi
Marley. – Możesz być Kopciuszkiem.
– Nie chcę być
Kopciuszkiem.
– A co z
księżniczką Leią? To nawet bardziej pasuje.
Nie widziałyśmy
Gwiezdnych
wojen.
Mama mówi, że jesteśmy za młode. Ale słyszałyśmy o nich od
innych dzieci. Lacey w szkole ma ilustrowaną książeczkę o całej
historii. Widziałyśmy księżniczkę Leię w jej białej sukni,
niosącą broń przez statek kosmiczny. Leia jest o wiele bardziej
ekscytująca od Kopciuszka, piłek i tańca.
Ale jednak.
– Wpadniemy w
kłopoty. – Mimo to moje ręce już wygładzają
materiał.
– Nikt się
nie dowie.
Pod sukienką są
dwa małe, różowe kocyki i niebieski, wypchany miś. Miś jest
bliźniakiem tego, który siedzi na moim łóżku i co noc idzie ze
mną do Krainy Snów.
W jednym z kocyków
jest zawinięte zdjęcie. Marley i ja gapimy się na nie, próbując
nadać sens temu obrazowi. Dziewczyna trzyma dwoje niemowląt
owiniętych w różowe kocyki. Ta dziewczyna ma twarz mojej matki,
ale ma na sobie dżinsy i bluzkę, a dodatkowo ma długie,
rozpuszczone włosy sięgające jej niemal do pasa. Na powiekach ma
tonę niebieskiego cienia, a jej rzęsy skleja gruba warstwa tuszu.
Dziewczyna wygląda
jak mama, z tym że mama zawsze nosi sukienki lub spodnie dresowe i
koszulkę. Włosy ma krótkie, na twarzy nie ma nic oprócz kremu.
To zdjęcie sprawia,
że jest mi niedobrze, więc zawijam je z powrotem w kocyk. Wciągam
sukienkę przez głowę. Wydaje miękki szelest i rozlewa się wokół
mnie na podłodze, przypominając bardziej tren Kopciuszka niż
sukienkę Leii. Marley wybiera buty na wysokim obcasie, po czym
podaje mi je. Balansuję w nich niepewnie, sprawdzając moją
przemianę w pełnowymiarowym lustrze. Wówczas otwierają się drzwi
szafy, a Zła Macocha, wpatrując się we mnie z dłońmi położonymi
na biodrach i mocno ściśniętymi ustami, daje mi do zrozumienia, że
mam poważne kłopoty.
Bo to w ogóle nie
jest Zła Macocha, a ja nie jestem ani Kopciuszkiem, ani dzielną
księżniczką Leią ratującą imperium. Moja matka przyłapała
mnie na grzebaniu w rzeczach, które do mnie nie należą.
– Co robisz?
To podchwytliwe
pytanie i dobrze wiem, że lepiej nie odpowiadać. Ona widzi, co
robię.
– Z kim
rozmawiałaś?
– Z nikim.
Jej oczy wypalają
we mnie dziurę. Usiłuję nie spuszczać wzroku, ale balansuję na
wysokich obcasach. Moja stopa wślizguje się do czubka buta, a potem
chwieje na boki. Przewracam się, chwytając garść sukienek dla
równowagi, ale te zsuwają się z wieszaków i spadają na podłogę
razem ze mną. Leżę w stercie ubrań na dnie szafy.
Mama podchodzi, po
czym zamyka walizkę.
– Wstań i
zdejmij to.
Próbuję być
posłuszna, ale jestem splątana strachem oraz tkaninami. Dłonie
mamy podnoszą sukienkę ponad moją głowę.
– Nie wolno ci
wchodzić do mojego pokoju bez pozwolenia. Nie możesz się bawić w
tej szafie. Rozumiesz? Spójrz na mnie, kiedy do ciebie mówię.
Spoglądam na jej
twarz. Tę samą twarz, którą widziałam na zdjęciu, tylko nie tak
gładką. Nie mogę patrzeć jej w oczy, więc znajduję bliznę na
lewym policzku – cienką, białą linię – i skupiam się na
niej. Na fotografii nie miała tej blizny i uważam to za
pocieszające. Dziewczyna ze zdjęcia, trzymająca dwoje niemowląt
owiniętych w różowe kocyki, nie mogła być moją matką.
– Teraz –
mówi mama – powiedz mi jeszcze raz. Z kim rozmawiałaś?
– Marley. – Imię
wyskakuje ze mnie jak żaba ze stawu. Chylę głowę, aby ukryć
twarz, ale mama chwyta mój podbródek i zmusza mnie, żebym znów na
nią spojrzała. Jej palce są tak twarde i silne jak u wiedźmy z
piernikowej chatki. To boli.
– Nie ma żadnej
Marley – odzywa się. – Rozumiesz mnie? Mówiłam ci już
wcześniej, że jesteś za duża na wyimaginowanego przyjaciela.
– Ona nie
jest wymysłem. – Jestem zszokowana i przerażona swoją
śmiałością.
– Rozejrzyj się –
rozkazuje mama. – Widzisz jakąś Marley?
– Ona się ukrywa.
Palce przesuwają
się na moje ramiona. Tym razem obejmuje mnie dwiema rękami, lekko
mną potrząsając.
– Ona się nie
ukrywa. Jest wytworem – potrząśnięcie – twojej –
potrząśnięcie – wyobraźni.
Bolą mnie ramiona.
Wystarczająco mocno, aby łzy napłynęły mi do oczu, ale nie będę
płakać. Nie zrobię tego. Wiem, że lepiej nic nie mówić, więc
unoszę tylko głowę.
– Obiecaj mi,
że zaprzestaniesz grać w tę głupią grę – prosi
mama. – Obiecaj mi. W tej chwili.
– Nie.
Po raz pierwszy
sprzeciwiłam się jej. To jedno słowo wisi w powietrzu pomiędzy
nami.
– Dasz sobie z nią
spokój. Dasz sobie z nią spokój w tej chwili. To koniec tego
nonsensu. – Mama chwyta jeden z pasków taty wiszących na
haczykach w szafie. Wolną ręką zaciska mój nadgarstek w żelaznym
imadle, po czym wyciąga mnie z szafy prosto na łóżko.
Nie walczę z nią.
Jestem zbyt zszokowana, by cokolwiek zrobić. Kładzie mnie na swoich
kolanach. Kiedy pasek opada na tył moich nóg, zaczynam się
szarpać, ale wtedy jest już za późno. Przyszpiliła mnie. Pas
wciąż wracał, uderzając w mój tyłek, moje uda.
Całe moje
postanowienie, żeby nie płakać, zniknęło przy trzecim uderzeniu.
Słyszę swój lament, głośny i smutny.
– Co się dzieje?
Głos taty
powstrzymuje wszystko: uderzenie paska, torturujące palce mamy
unieruchamiające mnie, głośny szloch wydobywający się z mojego
gardła. Obie zastygamy, odwracając głowy w jego stronę.
– Wezmę to –
mówi bardzo cicho, zabierając pas z rąk mamy.
– Grzebała w
szafie – wyznaje mama. – W moich rzeczach.
– Nie
grzebałyśmy – kwilę. – Odkrywałyśmy. Marley jest
prawdziwa. Nie obchodzi mnie, co mówisz.
– Widzisz?!
– oburza się mama. – Nadal się nie nauczyła. Oddaj
mi ten pas.
– Leah
– zwraca się tata. Tym razem jego głos jest naganą,
przypomnieniem, tonem głosu, którego używa, gdy wpadam do domu w
zabłoconych butach.
Palce mamy zaciskają
się mocniej na mojej skórze. Mam wrażenie, że przebiją się
przez ciało, miażdżąc kości. Marley szepcze mi do ucha, że może
mama jest ogrem, a nie moją prawdziwą mamą.
–To niedorzeczne –
stwierdza ogr. – Ta sprawa z Marley musi się skończyć.
– Pozwól, że
ja się tym zajmę. Proszę, Leah. Jesteś zbyt zdenerwowana.
Tata wygląda jak
bohater jednej z moich ulubionych bajek – ofiaruje się smokowi w
zamian za księżniczkę.
Uścisk ogra
naprawdę zaczyna mnie boleć. Mam zaciśniętą szczękę, ale
szloch próbuje się wydostać.
– Leah. – Głos
taty jest teraz bardzo delikatny. Wygląda, jakby robił coś w
rodzaju hipnozy. Jego twarz znajduje się zaledwie kilka centymetrów
od ogra. Kładzie swoje dłonie na jej, a ona puszcza moje ramiona.
Magia taty
rozpuszcza coś w niej. Wydaje z siebie stłumiony dźwięk, który
zmienia ją z powrotem w mamę. Tata siada na łóżku, po czym
obejmuje ją.
– Idź do
swojego pokoju, Maisey. Zaraz tam przyjdę – rozkazuje. Jego
głos jest stłumiony, a policzek ma przyciśnięty do włosów
matki.
Idę.
Tyłek mnie boli,
nogi mnie bolą, ale dźwięki, jakie wydaje z siebie mama, ranią
mnie jeszcze bardziej. Leżę na łóżku z twarzą ukrytą w
poduszce. Marley jest tutaj, ale wygląda bardzo niewyraźnie.
– Muszę
odejść – oznajmia. Nawet jej głos brzmi niewyraźnie.
– Wiem.
– Nie
zapomnij o mnie.
Kiedy znika i
zostawia mnie samą, moje serce zamienia się w bryłę lodu. Zimno
mi. Mój pokój jest zimny. Wślizguję się do łóżka wraz z
misiem, a następnie chowam się pod kołdrą.
Odmawiam wyjścia z
mojego pokoju na kolację.
– Nie jestem
głodna – oznajmiam tacie, kiedy przychodzić sprawdzić
co u mnie, ale gdy już go nie ma, jem ciasteczka i piję mleko,
które zostawił na komodzie.
Dużo później
przychodzi mama, żeby poczytać mi do snu. Jestem już w piżamie, z
otwartą książką z baśniami w moich dłoniach i lampą rzucającą
światło na strony.
– Przepraszam – odzywa
się, przysiadając na skraju mojego łóżka. – Byłam
zbyt zdenerwowana. – Jej oczy są czerwone i opuchnięte,
a głos brzmi, jakby miała zatkany nos.
– Czy w takim
razie mogę mieć Marley?
Wzdycha.
– Nie ma
żadnej Marley. Wściekłam się i przepraszam za to. Ale musisz
dorosnąć. Koniec z Marley. A teraz jesteś gotowa na czytanie?
Patrzę na nią znad
książki.
– Mogę sama
sobie poczytać.
To prawda. To było
prawdą od dawna. Po prostu nie zdawałam sobie z tego sprawy.
– W każdym
razie mogę to zrobić. – Wygląda na smutną. Część
mnie chce ją przytulić, ale moje nogi wciąż płoną od jej
uderzeń, a Marley zniknęła. W tym momencie jednocześnie kocham
swoją matkę i jej nienawidzę.
– W
porządku – odpieram, nie odrywając wzroku od książki,
chociaż w tej chwili nie rozpoznaję żadnej z liter. – Ale
i tak dziękuję.
Podnosi dłoń,
jakby chciała mnie pogładzić po włosach, a potem pozwala jej
opaść na kołdrę pomiędzy nami. Udaję, że jej tu nie ma, że
jestem sama z książką. Kiedy wychodzi z pokoju, przygryzam wargę,
żeby powstrzymać się przed zawołaniem jej. A kiedy drzwi zamykają
się z ledwo słyszalnym trzaskiem, wiem, że gdybym ukarała ją za
zabranie Marley, ukarałabym samą siebie.
KANSAS CITY,
MISSOURI
MISSOURI
2017
Rozdział drugi
Według
mnie czas nie jest liniowy. Płynie w losowych pętlach i wirach, a
niekiedy niezrozumiale skacze. Rozkoszowałam się możliwością
posiadania osobistego tunelu czasoprzestrzennego, który otwiera się
na alternatywne kontinuum czasu, ilekroć jestem zaangażowana w
interesujące mnie zajęcie: czytanie, mówienie czy malowanie.
Na przykład
dzisiaj, przysięgam, że minęły zaledwie dwie minuty normalnego
czasu, odkąd usiadłam, by zagłębić się w soczyście grubej,
solidnej, fantastycznej powieści, którą wczoraj kupiłam. Nie
mogło minąć więcej niż dwie minuty, ale zegar na ścianie
tajemniczo przesuwał się naprzód.
Zimny i zwiotczały
bekon, który położyłam na patelni znajdującej się na kuchence,
zanim podniosłam książkę, zmienił się w czarny, żeby
ostatecznie spalić się w czasie, który jest tajemniczą sprawą.
Nie mogę jednak rozważać kaprysów czasu. Muszę zmierzyć się z
przeraźliwą rzeczywistością wypełnioną dymem wydobywającym się
z kuchni. Jestem rozdarta pomiędzy gaszeniem ognia, który wybuchł
w rozpryskującym tłuszczu, a zrobieniem czegoś –
czegokolwiek – by powstrzymać hałas alarmu pożarowego ryczącego
nad moją głową.
Najpierw ogień.
Zawsze najpierw ogień.
Kiedy sięgam po
pokrywę, żeby przykryć patelnię i wyłączyć palnik, gorący
olej rozpryskuje się na moje dłonie i ramiona. Moja mama dostałaby
szału. Mam trzydzieści dziewięć lat, a nadal słyszę jej głos w
głowie tak wyraźnie, jakby stała za mną. Mogę sobie wyobrazić,
jak kładzie obie dłonie na swoich kanciastych biodrach, przechyla
głowę w prawo, na tyle, żeby jej włosy spłynęły na ramię, i
przyszpila mnie wzrokiem pełnym rozczarowania.
Musisz nauczyć
się skupiać, Maisey. Jedna rzecz na raz. Kiedy gotujesz, gotuj.
Kiedy się uczysz, ucz się. Kiedy sprzątasz, sprzątaj. Musisz
nauczyć się tej umiejętności, jeśli chcesz odnieść sukces.
To stary wykład,
który podąża za mną tak daleko, jak moje wspomnienia. Jednak
teraz nie ma znaczenia. W sumie nigdy nie miał. Nie jestem w stanie
skupić się na jednym celu. Koncepcja sukcesu mojej matki
mistyfikuje mnie tak dokładnie, jak idea linii prostej w czasie.
Z drugiej strony
moja córka urodziła się, żeby być praktyczną. Nie ma
rozproszonych myśli, nie jest niezdecydowana. Rzuca się do kuchni,
całkowicie skupiona.
– Znowu?! – krzyczy
wystarczająco głośno, by można ją było usłyszeć przez hałas.
Ciągnie krzesło
przez kuchnię, po czym staje na nim. Gdy rozciąga się, żeby
dosięgnąć czujnika dymu, uderza mnie to, jak bardzo urosła.
Ostatnim razem, kiedy przerabiałyśmy taką sytuację, jej dłonie
ledwo musnęły plastiku i musiała stanąć na palcach. Jak dawno to
było? Jej koszulka mocno przylega do klatki piersiowej, przez co
wyraźnie widzę malutki biust.
– Co? – pyta,
kiedy zapada nagła cisza. W jednej dłoni trzyma baterię, a w
drugiej czujnik.
Zdaję sobie sprawę,
że się gapię, roztrzęsiona świadomością, że moje dziecko
staje się nastolatkiem i zapewne w ciągu kilku kolejnych miesięcy
nastąpi nasza separacja, a wraz z nią kłótnie. Gdzie będę,
kiedy mnie zostawi, by podążyć za własnym życiem? Nie zostawiaj
mnie, Elle. Nigdy mnie nie opuszczaj.
Kiedy nie
odpowiadam, schodzi z krzesła i robi wszystko to, co ja powinnam.
Otwiera okno.
Włącza wentylator.
Wyciąga ściereczkę
i płyn do naczyń, po czym zaczyna sprzątać tłusty bałagan z
kuchenki.
– Poważnie,
mamo. Nie można ci ufać, kiedy gotujesz i czytasz w tym samym
czasie. Ile razy o tym rozmawiałyśmy?
Brzmi dokładnie tak
samo, jak moja matka, co przypomina mi, że to ja jestem matką, a
Elle nadal jest dzieckiem.
– Daj mi to.
Sama to zrobię. – Zabieram od niej ściereczkę. W tej
chwili jestem wystarczająco skoncentrowana. Wszędzie czuję gryzący
dym, pieką mnie ramiona, a dodatkowo mam gulę w gardle.
Elle otwiera
frontowe drzwi. Świeże, czerwcowe powietrze wpada do kuchni i
rozgania dym.
– Dlaczego w
ogóle robisz bekon? – oburza się. – Co się
stało z sałatką, która miała być na kolację? Myślałam, że
to nowa norma.
– Nową normą
jest to, że mogę odejść od rutyny.
– Och,
proszę. To stara norma. – Prycha z odrazą, co
przypomina dziecięcy rodzaj prychania, a następnie niespodziewanie
wybucha niekontrolowanym chichotem. – Jesteś
niereformowalna. Ale i tak cię kocham.
Tańczącym krokiem
przechodzi przez kuchnię, po czym mnie przytula. Nie mogę już
ułożyć jej głowy pod moim podbródkiem. Elle urosła. Jeszcze
trochę i będzie patrzeć mi prosto w oczy.
– Gdzie
nauczyłaś się tego słowa? – mamroczę w jej włosy,
tuląc ją, jakby mogła rozpłynąć się w dymie z bekonu i
zniknąć, być tylko zjawą, wspomnieniem.
– Moja
nauczycielka od angielskiego napisała tak na mojej ostatniej pracy.
– Elle Belle,
musisz zdać angielski. – Rozluźniam uścisk, a po chwili odchylam
jej podbródek. Jej oczy mają różne odcienie orzecha i
przypominają mi oczy mojej matki – mozaikowe z pikselami jadeitu
oraz mahoniu. Oczy wprowadzające w błąd przypadkowego przechodnia,
który przeoczyłby ich chłód. Moje oczy są niebieskie lub
zielone, w zależności od światła. Oczy mojego ojca są szare.
Moja genetyka jest tak beztroska, jak moje poczucie czasu.
– Pani Wilson
musi przestać zadawać takie głupie zadania – rzuca
Elle. – Nie zamierzam marnować czasu na pisanie o moich
wakacjach. – Robi w powietrzu znak cudzysłowu przy
ostatnich trzech słowach, a jej głos jest przepełniony kpiną.
– Co
dokładnie napisałaś?
– Opowiadanie.
Możemy już iść na kolację?
– Kto teraz
odbiega od normy? – Wiem, że próbuje mnie spławić.
Pani Wilson z pewnością napisze do mnie e-mail, aby poinformować
mnie, że moja córka robi na przekór, i dołączy kopię tej
obrażającej historyjki.
Zdaję sobie sprawę
także z tego, że w niedalekiej przyszłości nieuchronnie nadejdzie
moment, kiedy Elle pogardzi ideą wspólnej kolacji z matką. Każdy
dzień, który chce spędzić ze mną, jest darem.
– W porządku.
Chodźmy na kolację. Co powiesz na meksykańskie jedzenie?
– Co stało
się z pomysłem zrzucenia dziesięciu kilogramów przed
czterdziestką?
– Mam jeszcze
miesiąc. Zamknij okno i wkładaj buty. Może jeszcze przed wyjściem
upewnijmy się, że nigdzie nie ma już śladów po bekonowym
pożarze.
Kiedy dzwoni mój
telefon, patrzę na niego, ale nie odbieram. Nie dzwoni ktoś, kogo
znam. Jedynymi ludźmi, od których odbieram, są moi rodzice, ale i
od nich czasami zdarza mi się zignorować połączenie.
Elle nie jest taka
jak ja.
Odbiera przed drugim
dzwonkiem.
– Tak, jest
tutaj. Chwileczkę. – Ignorując moje przesadne
potrząsanie głową i bezgłośne mówienie ,,nie ma mnie tutaj’’,
podaje mi komórkę. – To jakaś pani Carlton – mówi,
a mój świat zapada się do wewnątrz. Wszystko w łagodnym,
zwolnionym tempie, jak trzęsienie ziemi w filmie.
Jedna z moich bosych
stóp jest oświetlona przez światło padające przez okno, druga
pozostaje w cieniu. Małe plamy tłuszczu z bekonu pstrzą podłogę
między nimi. Oczy Elle zdradzają ciekawość. Jej dłoń trzymająca
telefon wygląda na silną, a gładkie łuki jej paznokci są takie
same jak u jej ojca.
Patrzę, jak moja
ręka sięga po komórkę. Mam dłuższe palce od Elle, bardziej
spiczaste, a paznokcie pomalowałam czarnym lakierem. Przy knykciach
rozchodzą się oparzenia od gorącego oleju. Na krawędzi są
czerwone, a w środku wypełnione pęcherzykami.
Elle podaje mi
telefon, przypominając, że powinnam zrobić coś poza staniem.
Komórka wydaje się cięższa, niż wygląda, a mój głos, kiedy
się witam, unosi się w górę, aby dołączyć do dymu nad moją
głową. Jak dymek z kreskówek zawierający pytanie, które nie
wymaga odpowiedzi.
Muszę jednak
odpowiedzieć, czy tego chcę, czy nie. Długa, szczegółowa,
wypalająca odpowiedź, ponieważ dzwoni pani Carlton. Pani
Trzymaj-Się-Z-Dala-Od-Mojego-Trawnika Carlton. Pani
Powiem-Twojej-Matce Carlton. Pani Nie-Powinnaś-Odrabiać-Pracy-Domowej
oraz Dlaczego-Ten-Chłopak-Cię-Całuje Carlton.
– Maisey? – Ledwo
rozpoznaję jej głos. Zrobił się miękki i drżący. Brzmi, jakby
miała osiemdziesiąt lat. W sumie kiedy miałam szesnaście lat, to
ona była już stara. Może teraz mieć osiemdziesiątkę. Może
dobiegać setki.
– Skąd ma
pani mój numer?
– Był
przyczepiony do lodówki twojej mamy. Dzwonię, ponieważ uważam, że
twój ojciec nie powinien być sam w tej chwili.
– Dlaczego
nie? – To pierwsze pytanie. Następne jest bardziej
miażdżące i oczywiste. Pytanie, które przekształca moje płuca z
gąbczastych zbiorników powietrza w solidny, nieprzepuszczalny
plastik, niezdolny do zatrzymania tlenu. – Gdzie jest
mama? – To drugie pytanie, na które nie chcę usłyszeć
odpowiedzi.
– Właśnie
odjechało pogotowie. Policja nadal tutaj jest, ale wygląda na to,
że nie zamierzają go aresztować. Bóg wie, że nie mogę z nim
zostać. Mam dużo rzeczy do zrobienia w swoim domu, a poza tym nie
jestem pewna, czy czułabym się bezpiecznie. Wiesz?
Nie wiem. Nic nie
wiem. Nic w tej rozmowie nie ma sensu.
Słyszę głosy w
tle. Męskie. Autorytatywne.
– Jest tam
policja?
– Policjanci
przyjechali praktycznie razem z pogotowiem. Mogliby zadzwonić po
pomoc społeczną, jeśli nie zamierzają go aresztować, ale i tak
powinnaś przyjechać…
– Niech pani
pozwoli mi porozmawiać z policją.
Rozlega się ciężkie
westchnienie i szuranie stopami, a następnie inny głos mówi do
telefonu.
– Maisey?
– Tato? Co,
do licha, się tam dzieje?
– Policja
przyjechała.
– Wiem,
słyszałam. Dlaczego? Dlaczego jest tam policja? Co się stało z
mamą?
– Twoja
matka… – Cisza. Jeszcze więcej ciężkiego
wzdychania. – Zabrała ją karetka. Nie chciała z nimi
iść, Maisey. I nie mogę znaleźć…
– Tu oficer
Mendez. Czy rozmawiam z córką?
Nowy głos. Męski.
Pewny. Nieznaczna nuta latynoskiego akcentu. Ten mężczyzna chce
potwierdzić moją tożsamość, więc już wiem, że teraz rozmawiam
z funkcjonariuszem policji.
Córka.
To słowo oznacza
najbliższego krewnego.
– Co się
dzieje? Co się stało z moją matką?
– Żyje – oznajmia,
ale ton jego głosu nie daje wiele nadziei na to, że pozostanie w
takim stanie. – Sąsiadka, Edna Carlton, zadzwoniła do
nas po tym, jak pani ojciec odmówił jej rozmowy z pani matką.
Twierdzi, że martwiła się, ponieważ nie widziała, żeby
ktokolwiek wchodził lub wychodził z domu przez ostatnie trzy dni.
Twierdzi też, że pani ojciec wyglądał na zdenerwowanego, był
nieogolony i zdezorientowany. Na koszuli miał zaschniętą krew…
– To
niedorzeczne. Edna Carlton to intrygantka. Jest pan pewien, że nie
koloryzuje faktów?
Mój ojciec w całym
swoim życiu nigdy nie odpuścił sobie prysznica ani golenia się, a
przynajmniej nie tak długo, jak go znam. Częściowo dlatego, że
jest schludny i konkretny, a częściowo dlatego, że matka nigdy by
na to nie pozwoliła.
Moja matka.
Odjeżdżająca w karetce.
Razem z oficerem
Mendezem jednocześnie bierzemy głębokie oddechy.
– Pani ojciec
prezentuje się tak, jak opisałem. Nie zadbał nawet o zamknięcie
drzwi. Pani Carlton weszła do domu, kiedy nikt nie odpowiedział na
jej pukanie do drzwi. Znalazła pani matkę w łóżku, nieprzytomną.
Zadzwoniła pod 911. Pani matka jest odwodniona. Ma ranę z tyłu
głowy. Na podłodze w kuchni jest krew.
Kładę wolną dłoń
na blacie za mną, żeby zachować równowagę.
– Mamo? – pyta
Elle. – Co się stało?
Odwracam się
plecami, abym nie widziała strachu wymalowanego na jej twarzy.
Opieram czoło o szafkę kuchenną i odmawiam modlitwę.
– Wszystko z
nią w porządku, prawda?
– Czy jest
ktoś z panią? Może powinna pani usiąść. – Nienawidzę
tego głosu, z akcentowanymi samogłoskami i kompetentną,
profesjonalną sympatią. Nie chcę słyszeć niczego, co ma mi do
powiedzenia.
– Nie jestem
sama. I nie muszę siadać.
Odchrząkuje, a ja
mocniej przyciskam czoło do szafki, czując, jak linia krawędzi
wbija mi się w skórę. Koncentruję się na bólu. Elle podchodzi
do mnie i chwyta mnie za dłoń. Drżenie, które przechodzi przez
moje mięśnie, przenosi się na nią. Wyobrażam sobie tego
policjanta jako osobę zamrożoną w bryłę węgla, tak jak Han Solo
w Gwiezdnych
wojnach.
Ale nie jestem Darth Vaderem ani Jabbą the Hutt, ani nawet
niekompetentnym młodym padawanem. Brak mi nawet przebłysku mocy, a
Mendez ciągle mówi.
– Jest w
śpiączce – kontynuuje. – Najprawdopodobniej
od uderzenia w tył głowy. Postawimy pani ojcu zarzuty dotyczące
przemocy domowej i narażenia
na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty
życia
lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu.
Mój oddech staje
się trudnym do zrealizowania obowiązkiem.
– Mamo? – pyta
Elle, szarpiąc mnie. Znowu brzmi młodo, przestała być
apodyktyczna. Ściskam jej dłoń, przypominając sobie, że przecież
nie znalazłam się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości.
– Niech pan
posłucha. Mój ojciec zajmuje się łapaniem i wypuszczaniem
pająków, karaluchów oraz myszy. Nigdy by jej nie skrzywdził. Może
upadła. Albo miała udar czy coś podobnego.
– Wytłumaczy
pani to w sądzie…
– Powiedział
pan, że w kuchni była krew. Może się poślizgnęła. Uderzyła
głową w blat. Zapytał pan go o to?
– Pytaliśmy.
Tak właśnie powiedział. Że upadła. Poinformował nas, że po jej
upadku nie zadzwonił pod 911, ponieważ, cytuję: ,,chciała
umrzeć’’. Zeznaje, że następnie zaciągnął ją do sypialni,
po czym położył na łóżku.
– Jeśli
właśnie tak powiedział, to tak się stało.
Nic z tego nie może
być prawdziwe. Elle puszcza moją dłoń, a ja czuję, że jestem o
krok od długiego upadku.
– To właśnie
zarzuty, których szukamy – dodaje Mendez. – Przemoc
domowa i narażenie na utratę życia lub zdrowia. Nie wezwał
pogotowia. Przez trzy dni, jeśli pani sąsiadka ma rację.
– Edna
Carlton jest już stara, gdyby pan nie zauważył. Może po prostu
jest zdezorientowana…
– Krew w
kuchni jest zaschnięta, tak samo krew na koszuli pani ojca. Zleciały
się już muchy. Od trzech dni nikt nie zabrał gazet z ganku.
Elle podsuwa mi
krzesło pod nogi. Siadam na nie.
– Dla
jasności, czy kiedykolwiek ojciec ją uderzył?
– Nie. Broń
Boże. Nie. Mówiłam…
– A co z
panią? Czy kiedykolwiek panią uderzył?
Absurdalność
myśli, że ojciec mógłby kiedykolwiek kogoś uderzyć, sprawia, że
mój umysł zaczął przeszukiwać moje dzieciństwo w poszukiwaniu
przykładów. Często spotykałam się z ręką mojej matki – klaps
w tyłek, uderzenie w policzek – ale ręce mojego ojca
zawsze były delikatne.
– Pani
Maisey? – Policjant ściąga mnie z powrotem do
rzeczywistości.
– Nie – mówię. – Nigdy.
– Czy pani
ojciec jest… niezrównoważony… w jakikolwiek sposób?
– Mój ojciec
jest najmilszą, najbardziej delikatną duszą na całej planecie.
Nie mogę uwierzyć, że pan…
– A co z
demencją?
– Słucham?
– Demencja.
Alzheimer. Czy miał trudności z pamięcią? Czasami pojawiają się
wahania nastrojów czy też dramatyczne zmiany osobowości.
– Nie. Mój
ojciec nie ma demencji. Nie ma wahań nastrojów. Mama upadła. To
najbardziej prawdopodobne…
– Nie wezwał
pogotowia. Czy pani matka miała spisany testament życia2,
o którym mogłaby pani wiedzieć? Ojciec twierdzi, że to wszystko
było jej życzeniem i nie chciała jechać do szpitala.
– Nie, nic
nie wiem. Jeśli miała jakiś testament, to nigdy mi o nim nie
powiedziała.
– I jest pani
pewna, że ojciec nie cierpi na demencję? – upiera się
Mendez.
– Nie! Nie,
wszystko z nim w porządku. Rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu. Był
w doskonałej kondycji.
– Czasami
ludzie z alzheimerem potrafią zachowywać pełną świadomość
przez jakąś chwilę, przynajmniej przez krótki okres czasu. Kiedy
ostatni raz była pani w domu rodziców, żeby zaobserwować
zachowanie ojca przez dłuższy czas?
Wysoki stos
zgromadzonego poczucia winy rozpada się wokół mnie, zakopując
moją osobę po uszy. Skąd mam wiedzieć? Od trzech lat nie byłam w
domu rodzinnym. Dzwoniłam do rodziców co tydzień, ale rozmowy były
krótkie i powierzchowne. Jeśli mój ojciec zaczął się zatracać,
nie zauważyłam tego, ale też nie rozmawiałam z nim o niczym innym
niż pogoda czy Seahawks3.
Jeśli chodzi o moją matkę, nigdy by się nie przyznała do
alzheimera ani nie pozwoliłaby, żeby ktokolwiek cierpiał z tego
powodu.
– Jest pani
jedynym najbliższym członkiem rodziny, którego udało nam się
zlokalizować. Czy jest jeszcze jakiś krewny, który znajduje się
bliżej pani rodziców? Pani jest w Kansas, prawda?
– Tak – odpowiadam. – Mieszkam
w Kansas. Nie, nie mam rodzeństwa, moja mama nie ma żadnych
żyjących krewnych, a jedyna siostra taty zmarła ponad rok temu.
– Czy pani
matka chciałaby być podtrzymana przy życiu, jeśli byłoby to
konieczne?
– Nie. Nie
wiem. Nie powiedziała mi nic na ten temat.
Przez moją głowę
przelatuje obraz: moja matka leży nieprzytomna i bezradna,
unieruchomiona przez rurki, a mój łagodny ojciec, nagle czerwonooki
i garbaty, pochyla się nad nią z zakrwawionym nożem.
– Przylecę
jak najszybciej będzie to możliwe.
– Idealnie.
Proszę, niech pani zadzwoni do szpitala. Mogę podać pani numer. Ma
pani coś do pisania?
Nie potrafię
podejmować decyzji dotyczących wyboru pszenicy, żyta czy zakwasu.
Jak, do diabła, mam poradzić sobie z moimi rodzicami?
– Ma pani
długopis? Jest pani gotowa? – dopytuje policjant.
– Elle, weź
pióro.
Wraca w ciągu
jednego uderzenia serca i zapisuje liczby, które jej powtarzam.
Mendez się rozłącza.
Mój świat staje
się nierealny. Ta wypełniona dymem kuchnia należy od kogoś
innego. Wzór płytek na podłodze wciąga mnie w geometryczną
plątaninę błękitu, jasnego brązu i żółknącej, zgniłej
zieleni. Pełno na nich zadrapań od nóg krzeseł.
– Kto kładzie
takie kafelki na podłodze? – pytam. – To
jest szkaradne.
– Mamo. – Głos
Elle, wypełniony niepokojem i frustracją, przyciąga moją uwagę.
Teraz, kiedy siedzę, jest ode mnie wyższa. Nie powinnam patrzeć na
nią z tej perspektywy, która zmienia kontury jej twarzy i sprawia,
że wygląda na starszą.
Jeśli wypowiem
jedno z tych słów na głos, sprawię, że to, co powiedział
Mendez, stanie się prawdą. Potrzebuję jeszcze kilku minut, trochę
więcej czasu, żeby posiedzieć w moim wygodnym kokonie
zaprzeczenia, ale córka mi na to nie pozwoli. Więc mówię jej. Nie
mówię wszystkiego. Tylko część, tę część, o której jestem w
stanie rozmawiać.
– Babcia jest
w szpitalu. To coś poważnego. Muszę pojechać pomóc dziadkowi.
To przeformułowanie
stulecia. Elle jest zbyt mądra, aby kupić moją historyjkę.
– Rozmawiałaś
z policją.
– Dziadek
jest trochę… zmieszany. Chcą umieścić go na oddziale
psychiatrycznym. A może nawet w więzieniu.
Irracjonalny śmiech
pojawia się na wyobrażenie taty w więzieniu. Wątpię, czy mój
ojciec kiedykolwiek poniósł większą karę niż mandat za
niezapłacenie biletu parkingowego.
– Przerażasz
mnie – mówi Elle.
Jej głos brzmi,
jakby był oddalony, ale te słowa są kluczem do jakiejś siły
znajdującej się w moim sercu. Jestem rodzicem. To ja jestem
odpowiedzialna.
– Przepraszam.
Nie bój się. – Obejmuję ją, po czym opieram głowę
na jej piersi. Unieruchamia mnie, dzięki czemu udaje mi się wziąć
kilka głębszych oddechów, które są przerywane dziwnymi
wspomnieniami i strachem.
– Muszę
zarezerwować lot. Będziesz musiała zostać z ojcem…
– Nie ma
mowy.
– Elle.
– Lecę z
tobą.
– Nie możesz.
Masz szkołę.
Wzrusza ramionami.
– Mogę
nadrobić tydzień w, powiedzmy, jeden dzień. Wiesz, że jestem w
stanie to zrobić. Lecę z tobą.
– Co z
angielskim?
– Napiszę
dla pani Wilson tę jej głupią wakacyjną pracę i wyślę jej. No
weź, mamo. To nie tak, że chce mnie oblać.
Kiedy Elle myśli,
że ma rację, jest tak samo niezmienna jak granitowa bryła.
– Posłuchaj,
kochanie. Będę zajęta.
– Jasne.
Będziesz potrzebować pomocy. – Nie patrzy już na mnie,
a jej palce dotykają telefonu. – Lecimy do Spokane,
prawda? Mamy jeszcze szansę lecieć samolotem o dwudziestej. Wtedy
będziemy na miejscu o północy. Jak długo jedzie się do Colville?
– Elle.
– Chcesz
przespać się w hotelu czy jechać w nocy? Pewnie będziesz
strasznie zmęczona, chociaż w sumie możesz spać w samolocie.
– Elle. Nie
możesz lecieć.
– Dlaczego
nie mogę?
Bo nie. To najlepsza
odpowiedź, jaką mam, i nie jest to odpowiedź, która kiedykolwiek
zadziałała na dziecko. Nie mam żadnego logicznego wytłumaczenia,
żeby jej odmówić. Jeśli chodzi o szkołę, to ma rację. Potrafi
wszystko nadrobić bez żadnego wysiłku. Nawet pani Wilson, mimo
swojego niezadowolenia z tego, że Elle jest nieposłuszna, nie
obleje jej.
Jeśli chodzi o
opiekę nad córką, to prawda jest taka, że to ona bardziej
opiekuje się mną.
Nie chcę ponownie
mieć złamanego serca. Nie chcę, żeby Elle przez to przechodziła.
Dlatego oferuję jej jedyną rzecz, jaką kiedykolwiek mogłabym jej
zaoferować – prawdę.
– Chciałabym,
abyś pamiętała swoich dziadków takich, jakich znasz ich teraz.
Babcia… – Dławię się słowami. Biorę oddech, a po
chwili kontynuuję: – Babcia miała bardzo poważny
wypadek. Jest w śpiączce. A dziadek najwyraźniej nie jest sobą.
Pewnie dopadła go starość. Nie chcę, żebyś ich widziała w
takim stanie.
Świdruje mnie
wzrokiem, który nazywam „wyglądem jej starej duszy”. W jej
oczach jest tyle współczucia i mądrości, że trudno uwierzyć, iż
jest dzieckiem.
– Chcę się
pożegnać – wyznaje. – Nie obchodzi mnie,
czy to boli.
Bardzo dobrze wie,
że nie mogę jej tego odmówić.
– Powinnaś
szybko zarezerwować jakiś lot i hotel, jeśli chcesz się przespać.
Rano możemy zadzwonić do moich nauczycieli.
Poddaję się.
Pozostawienie Elle pod opieką jej ojca byłoby słuszną decyzją,
ale jednak chcę ją mieć przy sobie.
– Musimy się
spakować – oznajmiam.
– Spakuję
się. Dobrze, że wczoraj był dzień prania.
– Bardzo
dobrze. Wiesz, co jeszcze jest bardzo dobre?
Patrzy na mnie przez
ramię.
– Co?
– Ty, Elle.
Jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało.
Jestem ciekawa tej pozycji. Pierwsze rozdziały zachęcają.
OdpowiedzUsuńKsiążki jak narkotyk
Polecamy :)
Usuń