Martyna Keller - „Goodbye, love”
Dwudziestoletnia Love Porter
właśnie rozpoczęła wojnę ze swoim sąsiadem,
trzydziestoczteroletnim znanym w Kolorado psychologiem Ryderem
Callahanem.
W odpowiedzi na dwuznaczne hałasy dochodzące zza
ściany postanowiła uraczyć mężczyznę głośną muzyką. W
odwecie Ryder pojawił się w jej sypialni. To był dopiero początek.
Kolejne psikusy, które zaczęli sobie wzajemnie robić, doprowadziły
do zaognienia i tak napiętej już sytuacji.
Od nienawiści
jest tylko jeden krok do czegoś zupełnie innego. Między Love i
Ryderem pojawia się silne przyciąganie, jednak mężczyzna zdaje
sobie sprawę z tego, że dziewczyna jest dla niego za młoda.
Ryder
odkrywa też, że Love dręczą koszmary z przeszłości. Czy młoda
sąsiadka pozwoli mu sobie pomóc?
Twórczość autorki
poznałam już za sprawą jej trylogii „Diabłów Nevady”,
pierwsze dwa tomy tamtej serii podobały mi się, co do trzeciego
miałam już mieszane uczucia. Teraz Martyna przychodzi do nas z nową
serią „Winter love”, przyznaję, że gdy zobaczyłam w
zapowiedziach tę cudowną okładkę i intrygujący opis od razu
napisałam do wydawcy, czy posiadają jeszcze wolny egzemplarz do
recenzji i ku mojej radości odpisali, że tak. Ponad tydzień temu
zabrałam się za tą książkę i miałam co do niej naprawdę duże
oczekiwania, bo już jako tako znałam twórczość autorki i
wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Złapałam ją w swoje
łapki z ogromnym zapałem, otworzyłam i po dziesiątej stronie
uśmiech na mojej twarzy coraz bardziej zanikał. Nienawidzę pisać
negatywnych recenzji, ale moim zdaniem coś w tej opowieści poszło
nie tak. Fakt, że momentami historia była poruszająca, ale
niestety główna bohaterka swoim szczeniackim zachowaniem całą tą
opowieść popsuła, denerwowały mnie jej dziecinne teksty,
podejrzewam, że autorka miała całkiem inny zamysł i miało być
zabawnie, u mnie powodowało to, co najwyżej irytację i wkurzenie.
Liczyłam na to, że postać Rydera swoją postawą i dorosłością
tu nadrobi, niestety odniosłam wrażenie, że dojrzały mężczyzna,
którym powinien być, gdzieś po prostu wsiąkł. Love cały czas
wszystko nadmiernie analizowała i drażniły mnie te jej głębokie
przemyślenia oraz nie podobało mi się podejście Rydera do jej
osoby, który próbował na niej swoich „psychologicznych
sztuczek”. Spodziewałam się naprawdę bardzo emocjonalnej
opowieści, którą będę czytała z zapartym tchem i fakt dech
miałam zaparty przez ziewanie. Wynudziłam się na tej historii, ale
dałam jej szansę i dobrnęłam do końca, co było nie lada
wyzwaniem, a zaskoczyło mnie ono tym, jak szybko się pojawiło i
skończyło, ale było bez żadnego efektu wow i jeśli mam być
szczera, po kontynuację nie sięgnę, bo ta opowieść była dla
mnie stratą czasu. Czy polecam? Raczej po mojej krótkiej opinii
widać, że nie, was jednak gorąco zachęcam do przekonania się
samemu, czy warto przeczytać tę opowieść. Ja daję jej liche
2/10.
Paula
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Niezwykłe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz